Administrator |
Administrator |
|
|
Dołączył: 06 Mar 2009 |
Posty: 321 |
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/2
|
Skąd: Gdańsk |
|
|
 |
 |
 |
|
Pochówek Iredyńskiego
Był rok 1985, umarł Ireneusz Iredyński i jego pogrzeb wyglądał tak, jakby to on sam napisał do niego scenariusz. Już sama ekspozycja była mistrzowska. Iredyński życzył sobie, by go po śmierci spopielono. Dokonało się to w jedynym wówczas krematorium, w Poznaniu. Dwóch jego przyjaciół odebrało urnę, a ponieważ do odjazdu pociągu było sporo czasu, udali się w wiadomym kierunku, by zmarłemu oddać należyty hołd. Po paru godzinach konieczna już była interwencja milicji w ich sprawie i cudem tylko uniknęli skutków zastosowania wobec nich przymusu bezpośredniego, kiedy upierali się pijacko, że w tym tajemniczym naczyniu jest ich przyjaciel. W jakiś sposób udało się załatwić pochówek w katakumbach na Powązkach. Było to osiągnięcie niezwykłe, bo jest to miejsce o wielkim prestiżu i chowa się tam chyba już tylko dostojników kościelnych. Przy tym powszechnie było wiadomo, że Iredyński odsiadywał swego czasu wyrok, oskarżony o gwałt. Staliśmy w gromadzie pod murem z półokrągłymi katakumbami rozmieszczonymi na kilku piętrach, a ponieważ Irkowi przydzielono miejsce dość wysoko, pod tą katakumbą czekała rachityczna, zbita byle jak z żerdek drabina. Po długich wystąpieniach przed front wystąpił na lekko uginających się nogach jeden z przyjaciół, zwany Bombowcem; w kieszeniach kurtki, po bokach, zawsze na wszelki wypadek nosił po flaszce żytniej i stąd ten przydomek; zbliżył się do drabiny, ale ponieważ w rękach dzierżył ciężką urnę, musiał się wspiąć bez ich pomocy. Nie wiadomo, jak mu się to udało, ale kontredans na drabinie trwał w nieskończoność. Wreszcie Bombowiec dotarł do otworu przewidzianego na rozmiary trumny i wsunął w czeluść dłonie. Chwilę kołysał się w zadumie na ostatnim szczeblu, a potem uznał widocznie, że urna powinna być wstawiona w najdalszy kąt, więc najpierw wcisnął w otwór głowę, potem ramiona, potem kufiasty brzuch, po chwili widać było już tylko podeszwy butów. Nieobecność żałobnika przedłużała się coraz bardziej, zebrani na dole zaczęli się niecierpliwić, myśląc, że może kolega przysnął, aż nagle uświadomiliśmy sobie ze zgrozą, że on się tam, w górze, po prostu zaklinował. Świadczyły o tym rozpaczliwe i konwulsyjne podrygi nóg i jakieś zduszone mamrotanie, które początkowo braliśmy za modlitwę. Jak mu się udało wydostać, nie wiadomo. Gdy wreszcie, wijąc się jak piskorz, wysunął się z grobu i stopami wymacał pod sobą szczebel, i stanął na szczycie drabiny, utytłany w kurzu i wapnie, wyglądał jak człowiek, który naprawdę w ostatniej chwili umknął spod łopaty. Wtedy do dzieła przystąpił fachowiec, który otwór w górze powinien zamurować. W jednej ręce miał kielnię, w drugiej kubeł z zaprawą; dla niego wspinaczka bez trzymanki nie była żadnym problemem, bo widać było gołym okiem, że jest bliski osiągnięcia wyniku słynnego grabarza z Krakowa, który podczas pracy miał we krwi osiem promili. Po chwili był na ostatnim szczeblu i teraz właśnie brał zamach pełną kielnią. Ci w dole, którzy mieli okulary, byli wygrani, ale tylko na początku; fachowiec ani razu nie trafił kielnią we właściwe miejsce. Pierwsi rzucili się do panicznej ucieczki najmniej odporni psychicznie lirycy, za nimi czmychnęły tłumaczki. Ja chciałem zostać do końca, ale widząc, że stoję w betonie, który już zaczyna się wiązać, zrozumiałem, że jeśli nie oddalę się natychmiast, zostanę na Powązkach na zawsze.
Janusz Anderman, "Fotografie", Kraków 2002
[link widoczny dla zalogowanych] |
|