Arch

kultura

Forum Arch Strona Główna -> O LITERATURZE i SZTUCE -> RZECZYWISTE ILUZJE HONORIUSZA BALZAKA
Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat 
RZECZYWISTE ILUZJE HONORIUSZA BALZAKA
PostWysłany: Sob 9:49, 09 Maj 2009
Marek Jastrząb
Gość

 





RZECZYWISTE ILUZJE HONORIUSZA BALZAKA


TŁO

Wynikłe z Rewolucji 1789 r., Cesarstwa i dwukrotnego powrotu Monarchii narodowe metamorfozy sprawiły, że niektórzy niewłaściwi zostali wyniesieni do zaszczytów, a ich poprzednicy – pospadali ze swoich piedestałów.

Zamieszki są z początku buntem głodnych, buntem kierowanym przez ludzi prawych, przez ludzi o czystych rękach i szlachetnych intencjach, zrodzonych ze społecznego niezadowolenia, przez przywódców ulic, domów i barykad. Rozruchy sprowokowane są bezsilnym poczuciem krzywdzących dysproporcji w podziale dóbr. Bunt przeradza się w obywatelską desperację, lecz gdy się rozszerza tak, że nie można nad nim sprawować kontroli, uaktywnia się demagogiczny szlam i z kanałów wynurza się ferajna zwolenników każdej idei, której nie chodzi o prawo do chleba, lecz o prawo do bezkarnej grabieży.

W opustoszałych gabinetach po zgilotynowanych tyranach, rozsiadły się nowe kukiełki z teatrzyku Historii: karierowicze, obrotni spekulanci, demagogiczni frustraci wyrośli z niebytu i żądni rozlewu cudzej krwi.

Wśród konsumentów rewolucyjnych zdobyczy znaleźli się i tacy, którym było nie po drodze czy to ze zwycięzcami, czy z pokonanymi, ponieważ ani Monarchia, ani jej produkt w postaci Cesarstwa, ponieważ tak w jednej, jak i w drugiej formacji, czuli się po właściwej stronie barykady, ponieważ czy to za Króla, czy za Republiki, wiedli życie godnych zaufania, szanowanych kanalii; było im wszystko jedno, kogo należy uwielbiać, Najjaśniejszego Marnotrawcę, Robespiere’a, czy Napoleona; z równym zapałem opowiadali się tak za potrzebą dokonywania radykalnych zmian, jak i za koniecznością powrotu do poprzedniego menueta dziejów.

Konserwatyzm i liberalizm ciągnęły ten sam wózek, lecz każde ugrupowanie pchało go w odwrotną stronę, w innym tempie i z zamiarem uzyskania odmiennych dobrodziejstw. Liberałowie, nacja spolegliwych rabusiów, ugrupowanie fanatyków ekonomicznej swawoli i prawnego rozgardiaszu, ludzie wmontowani w robienie dozwolonych kantów, zagorzali zwolennicy ekonomicznego bałaganu, opozycjoniści Monarchii, opowiadali się za literaturą klasyczną, rojaliści natomiast, sekta spod znaku berła i wina, za literaturą dla egzaltowanych obserwatorów własnego pępka, za literaturą ufryzowaną z lirycznych i łzawych westchnień, ale tak jednemu, jak drugiemu obozowi, drogę w przód, czy do tyłu, rozświetlała nostalgia za niezrealizowanymi tęsknotami, to felerne złudzenie każdej politycznej miotły, że jej nowe porządki okażą się lepsze od starych.

Ówczesna prasa, nieopierzona jeszcze, zajmowała się omijaniem prawdy o rzeczywistości, pogłoskami, supozycjami, jawnym bajdurzeniem, jakby oprócz rezonerskiego politykowania nie stać jej było na przytaczanie faktów i poruszanie się w obrębie nieomylnych informacji; pospolite ruszenie pismaków o skrajnie cynicznych poglądach, popierało mętne interesy.

Przedrewolucyjny okres pozostawił w spadku prawo nieczytelne, rozwodnione przez wyraźny brak logicznej interpretacji: prawo sprzecznych paragrafów. Ignorowało ono jednostkę; państwo było heteronomiczne i policyjne - po staremu, natomiast sfraternizowany obywatel, bezradny i zagubiony - po nowemu.

Luki prawne były drożdżami legalnego cwaniactwa; brak jurystycznej obroży rozwydrzył wyznawców finansowego prymitywizmu, mnożyły się więc majątki niepewnego pochodzenia.

Sądownictwo działało opieszale. Rekiny krętactwa śmiały się ze sprawiedliwości w kułak, a złodziejski plankton odsiadywał kolejną pomyłkę w wylęgarni wrednych talentów.

Policja nie spełniała swoich zadań bawiąc się z łotrzykami w chowanego. Rosły zwarte szeregi ludzi takich, jak Fouche, policyjny brytan opowiadający się za każdą władzą.

Dawał się we znaki upadek jakichkolwiek pozytywnych wzorców; poprzednie autorytety moralne zostały obalone, lecz ich miejsca nie zajmowały trafniejsze.

Lęk przed bezprawiem spowodował zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne osłabienie znaczenia państwa. Wśród ludzi, którzy pozostali w miejscu sprzed ustrojowych przemian rodziło się coraz powszechniejsze rozczarowanie nowym systemem.

To były balzakowskie realia. Określi te lata jako "panowanie arystokracji pancernych kas". A w "Jaszczurze" powie: "Wolność rodzi anarchię, anarchia wiedzie do despotyzmu, despotyzm przyprowadza znów do wolności".

2

Balzakowski świat parzy, odstręcza i frapuje. Jego opinie są pesymistyczne: świat jest kotłem, w którym pichcą się koncepty. Teraz wiemy, że nie ma, nie było i już nie będzie podobnego zjawiska; gdyby zdarzyło się zwycięstwo jego pragnień, byłby dusigroszem przemijania. Lecz niełaskawy los oszczędził go dla czytelników; talent pada pod naporem układów, a geniusz syci się przeszkodami, wchłania doczesne rafy i czyni z nich gustowne przystanie.

Jego pisarstwo znajduje się pomiędzy Szekspirami. To, co niemożliwe dla nas, dla niego staje się igraszką woli, fanaberią ducha. Jego powieści mają rozmach; nie są kameralnymi dąsami Romantyzmu, przeciwnie, zawierają duży ładunek obyczajowych scen, które do teraz stanowią żer dla epigonów jego myśli.

Nazywają go Prometeuszem, sam częstokroć określa się wyrobnikiem pióra (pisze sześćdziesiąt stron na dobę), lecz niezależnie od słów, obowiązkiem geniusza jest cudotwórstwo; rzeczą ludzką jest błądzić, a jego - trafiać do ich serc.

3

Czy można mówić o nim, nie wspominając o zażartej walce Klasyków z Romantykami, nie wspominając o nowych, ożywczych, tchnących optymizmem kierunkach w literaturze, o poetycznym duchu romantycznym, jakże innym od naszego, upolitycznionego, wrzącego od niepodległościowych sporów, o wyścigu trafnych diagnoz i recept na zbawienie Ojczyzny? Czy można mówić o nim, nie dotykając jego współczesnych, milcząc o Wiktorze Hugo, George Sand, Delacroix, zaprezentować go bez powiedzenia o Walter Scottcie, Byronie, nie nawiązując do Lista i Beethovena, nie odnosząc się do epigońskiego malarstwa p r z e d Wielką Rewolucją, a pełnym naturalnego wigoru
p o niej, o architekturze, muzyce i rzeźbie, o tych procesach i zjawiskach, z którymi się stykał, których echa widoczne są w każdej jego powieści?

Poza francuską miedzą, w 1836 roku, Gogol wystawia "Rewizora", gorzką komedię o tragicznych czasach. Ma 27 lat. A w 1842 publikuje "Martwe dusze". W 1831 roku, a zatem w roku publikacji "Jaszczura", równolatek Honoriusza, Puszkin, kończy pisanie "Eugeniusza Oniegina". Ma 32 lata. Bűchner w 1836 roku ogłasza "Woycek´a". W tym samym roku ukazuje się "Spowiedź dziecięcia wieku", dzieło Musseta. Anglia może szczycić się Dickensem i jego "Klubem Pickwicka" (1836). Goethe zawłaszcza egzaltowane dusze i po Europie rozlewa się moda na spazmy w werterowskim stylu.

Za atlantycką kałużą dogorywa Niewolnictwo. Wkrótce Wojna Secesyjna położy trupem wielu idealistów. W powietrzu wyczuwa się ideologiczną jonizację: dla człowieka nadchodzi lepszy klimat: ocieplenie dusz i ogólne zbratanie. Euforyczny Thore, Francuz, galopuje: istnieje już tylko jedna rasa i jeden naród, już tylko jedna religia i jeden symbol – ludzkość! [Thoré - Bürger Nowe kierunki w sztuce XIX wieku POLSKA AKADEMIA NAUK].

Zaczynają się polityczne exodusy: upada Powstanie Listopadowe i następują obrachunki z przeszłością. Przychodzi czas na wylewanie krokodylich łez i zewsząd słychać tupot rozwścieczonych motyli w konfederatkach.

Mickiewicz w Paryżu, dokąd zaniosły go się krajowe klęski, pisze "Pana Tadeusza", Chopin nie daje się namówić na skomponowanie Narodowej Opery, a Norwid gaśnie w przytułku.

Mistyk, umysłowy chudziak i diaboliczny maestro, Mąż Opatrznościowy - Towiański, z kropidłem w ręku zamiast serca na dłoni, spieszy z Litwy na mesjanistycznej miotle do Pana Adama, by mu ratować z obłędu żonę, Celinę Szymanowską, by, ludzi tej miary, co Słowacki, owinąć wokół swojego charyzmatycznego palca.

To również Francja, lecz Francja nie Balzaka: Balzak jest frankofilem.



Ostatnio zmieniony przez Marek Jastrząb dnia Sob 10:15, 09 Maj 2009, w całości zmieniany 1 raz
PostWysłany: Sob 9:52, 09 Maj 2009
Marek Jastrząb
Gość

 





MUZA


Początki: nie ma swojej Celesty opisującej mu wielkopańskie narowy, chus-teczki, trykoty, okulary kupowane na tuziny, pompatyczne, zamówione do domu kwartety, nie ma przy nim wiernej Celesty, Celesty -sekretarki i powiernika najskrytszych tajemnic, lojalnego Cerbera i osobistego bramkarza, Celesty kochającej Prousta jak własne dziecko; w zamian jest z nim pani Laura de Berny.

To pierwszy i długotrwały związek Honoriusza z kobietą. Z kobietą w wieku sentymentalnym, bo w wieku zaprzeszłym; dla innych, lecz nie dla niego. Dla niego był to związek zmysłowy, najpierw fizyczny, a w późniejszej fazie - tylko duchowy, tylko - przyjacielski, zwykle jednak nacechowany obustronną wyrozumiałością i wzajemną rewerencją; związek ascezy i zgody na nienasycenie.

Kiedy spotykają się, Balzak ma 22 lata, Laura - 45. Początek znajomości nie jest zachęcający. Zanim ulegnie płomiennym namowom Honoriusza, minie rok. Ma obiekcje, waha się: wprawdzie mógłby być jej synem i wprawdzie niekiedy jest irytującym dzieciuchem, ale na jego korzyść przemawia niepospolita imaginacja i przebłyski talentu.

Maniery Honoriusza pozostawiają wiele do życzenia. Jeszcze nie potrafi językowo pełzać, a już chce być sławnym literatem. Pisze niezgułowate powiastki, ckliwe ramoty, tandetne, schematyczne, bez polotu, nieprawdopodobne, naszpikowane korsarzami, nierealną interwencją sił wszechmocnych, nieczystych i pokątnych, pełne przesłodzonej febry - stylistycznej czkawki, roztrzęsionych westchnień, epistoły fabrykowane na obstalunek wydawcy i pod niewybredny smak publiki; tworzy fabularne prefabrykaty: niby w historycznym kostiumiku, niby w żabotach z epoki, ale gdy nadziewa się na problem, który przekracza wąskie gardło jego wiedzy, omija go i na brzegu swoich wypocin umieszcza niefrasobliwą adnotację, że błędy, które popełnił, są zamierzone, celowe, przemyślane.

Co prawda pisze pod pseudonimem, ale nie są to utwory dojrzałe, ostateczne, skończone; wymagają dopracowania, nadania im indywidualnych rysów, tych cech, których w nich brak, oryginalności, niepowtarzalności, lecz kto, jak nie ona, mogłaby stać się jego nauczycielką, wychowawczynią, mentorką, przewodniczką po ogładzie, po dobrym smaku?

Jest bezkrytyczny w stosunku do swoich umiejętności, lecz jakie to wdzięczne zadanie dla kobiety, wywierać wpływ na najdroższego, być Muzą Geniusza, zrobić z Zapowiedzi Wielkiego Człowieka – niepowierzchowną doskonałość?

I po roku następuje to, co mogło już od roku trwać. A po czterech - nie widzi za nim świata.

Laura jest odtąd lepszą częścią jego duszy, przy niej odpoczywa, z nią dzieli się myślami, obawami, rozterkami, roztacza plany, zwierza się jej i jej się powierza bez reszty. Przy niej może być sobą; bezpieczny, wyzwolony od udręk. Jest nadworną recenzentką trawiących go płomieni; zna go jak nikt. Uczy go; rozwija w nim niesprecyzowane, uśpione jeszcze sposoby widzenia i syntetycznego oceniania świata, odsiewania jego nie wybrakowanych wartości, od wartości sezonowo cennych i przejściowo słusznych, znaczeń uzależnionych nie od zwyczajnej prawdy, ale od powszechnie przyjętych i dopuszczalnie trafnych zapatrywań na nią.

Pani de Berny, Laura, wypali swoje piętno na "Komedii Ludzkiej". Jak siostra i jedna z jego kochanek, w odróżnieniu od nich, nazywana z łacińska Dilectą, jest charakterologiczną odwrotnością mroźnej kokietki - Eweliny Hańskiej. Na jej oczach rzeczywistość zmieniła się tyle razy, że ledwie nielicznym udało się za nią nadążyć.

WIANO

Samouk o prawniczym wykształceniu, amator słodkich winogron, jest nasączony cechami matki, surowej, oschłej, wyniosłej kukułki, apodyktycznej i wymagającej dla siebie szacunku, sfrustrowanej zwolenniczki bezpłciowego macierzyństwa. Aż do śmierci będzie mu towarzyszył upiorny widok zgorzkniałej dewotki przygniecionej bezsensowną szamotaniną z losem i walczącej z urojeniami wewnętrznych rozdarć. Odziedziczy po niej apetyt na miłość i bałamutne tłumaczenia własnych zrządzeń losu.

Po ojcu zaś otrzyma - gruszki na wierzbie i furiackie zamiłowanie do rojeń branych na serio. Honoriusz jest zainfekowany sceptycyzmem ojca, wolnomyśliciela i grafomana pospołu, nieskazitelnego ignoranta z pretensjami do błyskotliwości, samozwańczego dydaktyka, demagogicznego szkoleniowca dla naiwnych, spryciarza kropiącego socjalno - prawne memoriały, pompatyczne brednie, uzdrowicielskie orędzia przybrane w truizmy, inwokacje wymierzone w ogół, czyli w nikogo, wydającego płytkie moralitety, pretensjonalne zakalce adresowane do człowieka z szachrajską wiedzą.

Ojciec pisarza, nieprzejednany admirator Woltera, pochodzi z zapadłych stron. Własnym przemysłem i opętańczą pracowitością szybko awansuje, wygryza się z łapci wiejskiego szaraka i wyrasta na wojskową, grubą rybę; zostaje Dyrektorem aprowizacji, uchodzi za masona, jest krzykliwą reklamą brukowego sukcesu. To za Cesarza. Za króla zaś jest znowu na właściwym wozie: doradcą ministra.

Awans społeczny uderza mu do głowy, a że przejawia skłonności do brania bajek za fakty, dochodzi do przekonania, iż jego rodowód jest co najmniej szlachecki: z heraldyczną kokardką w reprezentacyjnej postaci de.

Przykład jego kariery jest zaraźliwy dla rodziny, którą zakłada wkrótce, dla rodziny utrzymywanej z mętnej wody bonapartyzmu. Odtąd naczelną dewizą Balzaków jest powiedzenie: rzeczy nieosiągalnych nie ma, bo każdy z nich dysponuje marszałkowską buławą, bo dla chcącego, nic trudnego, geniuszem może być pierwszy lepszy z ulicy, byle by miał w sobie ikrę, niezłomność w dążeniu do celu i dziarską ochotę do pokonywania losowych tam, byle by zachowywał równowagę pomiędzy fizycznym, a psychicznym stanem zdrowia, dysponował żwawym umysłem i miał smykałkę do sybaryckiego życia, gdyż są to nieodzowne warunki osiągnięcia sławy, pozycji, majątku.

W spadku po tej niezrównoważonej rodzince, Honoriusz dostaje Bibliotekę Prac Wielorakich, istną kolekcję Arcydzieł Z Przeceny, pokaźny zlepek cegieł niezbędnych i efemerycznych, mądrych po ludzku i mądrych na niby, na razie, do czasu, melanż z utworów od Woltera począwszy, a na kilogramach podręczników oprawionego śmiecia skończywszy, literacki galimatias wprowadzający w chłonny umysł Honoriusza odkrywczy, niespokojny zamęt powodujący, że ma ochotę na indywidualne opracowanie tego, co przeczytał i wykoncypował. Myśli więc o stworzeniu jednolitego systemu godzącego, logicznie wyjaśniającego sprzeczności zawarte w przeczytanych książkach.

Przekleństwo nauki wyrywkowej, nieuporządkowanej, nauki mającej sto arbitralnych odpowiedzi na jedno źle sformułowane pytanie, nauki nieogarniętej od początku do końca, zaowocuje dygresjami poutykanymi w szpary jego powieści, ezopowymi dywagacjami, wstawkami popychającymi fabułę w zamierzonym kierunku. Ale bez nich Balzak - jasnowidz, były ślepcem. One to dowodzą potęgi jego umysłu, to za ich pośrednictwem jest wielki, nieszablonowy, nie dający się wtłoczyć w jednoznaczną definicję.

PRZYMIARKA

Z rodzinnych narad i optymistycznych kalkulacji wynika, że Honoriusz jest najbardziej obiecującym kandydatem do odbioru nagrody imienia Złotego Cielca, jedzie więc do Paryża po literacką sławę. Wkrótce czar pryska: pora mu do żmudnej, codziennej, niewdzięcznej roboty, do historycznego wypracowania mozolnie dzierganego wierszem, do dramatu pod zuchowatym wezwaniem "Cromwell".

Pisze go uskrzydlony determinacją, ponaglany nadzieją potwierdzoną mizernym rezultatem. Właściwie nie tyle go pisze, co kalikuje, wymęcza go z siebie, beztrosko zrzyna z Mistrzów Uznanych i Tytanicznych poszczególne pomysły i dramatyczne rozwiązania, kosmetycznie przetwarza je i podaje za swoje. Grube fastrygi są aż nadto widoczne i nawet ci, którzy o twórczości nie mają bladego pojęcia, oceniają poemat Balzaka jako nieszczególny. Jednoznaczna opinia o tym arcydziele nudy, nie załamuje Honoriusza; zadufanym okiem wyobraźni dostrzega dla siebie szansę w powieści, ale...do "Jaszczura" droga daleka...

Pragnie zmienić się, lecz nie wie, jak. Jeszcze. Przeraża go to, co jest, ale nie wie, czy zła aktualnego, nie zastąpi gorszym. Robi dalekosiężne plany. Chce się wynieść ponad poziomy. Świat, który ma zamiar zawojować swoim pisaniem, jednym oferuje nadzieję, innym pokazuje język; jedni są okrzyknięci za urodzonych w czepku, są przeznaczeni do piastowania, zasiadania i dzierżenia, a inni są ich majordomusami urodzonymi we frygijskiej czapce; Fortuna nie patrzy, kogo, za co i czym obdarza...Chyba, że ten ktoś nazywa się Balzak.
PostWysłany: Sob 9:55, 09 Maj 2009
Marek Jastrząb
Gość

 





STRACONE ZŁUDZENIA



Paryska wycieczka Lucjana, jest podróżą Balzaka; Balzak jest nim, lecz nie ze względu na brzoskwiniową urodę i minimalny talent, ale - ze względu na nadzieję związaną z Paryżem; w odróżnieniu od Lucjana, Honoriusz nie należał do psychicznych ułomków.

Pretensje do wzniosłego samopoczucia z łatwością można było zaspokoić. Starczyło sprawować się na medal, mieć okolicznościowe, myślące wejrzenie polakierowane przenikliwością, odprasowany przyodziewek, głowę w niebytach, zaświatach i mgle, bywać w salonie, w którym, na stanowisku wyroczni i bezdyskusyjnej Muzy, zasiadała czcigodna pani Maria Luiza Anais de Bargeton z d o m u de Negrepelisse, starczało konwulsyjnie trzymać się jej łapki, wnikliwie wzdychać do jej zwiotczałych wdzięków, mieć omdlałą minę podczas czytania wierszy o sielskim życiu usłanym sonetami ze stokrotek, być w niej od stóp do głów nieszczęśliwie zakochanym.

W zacisznym grajdole Francji, w zapyziałej mieścinie Angoulěme, tak, natomiast w Paryżu – nie; wyprawa Lucjana Chardon de Rubempré, bezkrytycznego wieszcza z umysłowych nizin, Wielkiego Nieudacznika Z Prowincji, Pierwszego Wybitnego Wśród Miernych, należącego do kategorii ludzi słabych, a chciwych, o miłym sercu, a nikczemnym charakterze , synka pigularza, Lucjana Chardon, rozpieszczonego przez matkę i siostrę, poety nadaremnie pchającego się na herbowe pokoje z lokajami, była zapowiedzią gruntownych zmian streszczających się w słowie „nareszcie”. Nareszcie zostanie zauważona jego wielkość, wreszcie znajdzie się na dobrze urodzonym miejscu i jego zdolności zostaną docenione zgodnie z ich rozmiarem.

Lecz w mieście stołecznym, w mieście po wielokroć przewyższającym zaściankowe śmiesznostki, wśród dywizjonów elokwentnych pieczeniarzy, wpisowe za zadawanie szyku, stawało się zbyt wysokie dla ludzi pokroju Lucjana; ginęli zagryzieni przez tłum sobie podobnych, a tęsknota za powodzeniem umniejszała im niedawne skrupuły, stawała się ich nawykiem (w szczerej rozmowie z Lucjanem Chardon, Stefan Lusteau, dziennikarzyna z gatunku sprzedajnych z rozsądku, wyznaje: "sumienie, mój drogi, to kij, który każdy bierze, aby nim grzmocić sąsiada, ale którym nigdy nie posługuje się dla siebie".

Życie prowadzone na cynowej zastawie, zamiast na porcelanowych talerzach, wymagało poświęceń, kompromisów, ustępstw, powolnego, lecz nieuchronnego wycofywania się, ewolucyjnej rezygnacji z poprzednio wyznawanych ideałów. Nie sprzyjało wątłym naturom: rzuceni na głęboką wodę paryskiego bajora, nie byli w stanie utrzymać się na jego powierzchni, a co dopiero pływać w nim pod prąd.

Felicjan Vernon, żurnalista o fagasowskich przekonaniach, w domu jest abnegatem; poza domem żyje w denerwującym, sybaryckim niechlujstwie, a na gościnnych występach zrzuca z siebie maseczkę niedomytego łachmyty i zaczyna stroić grymasy zawodowego szczęściarza. W zależności od okoliczności albo jest w posępnym nastroju, albo udaje człowieka szczęśliwego z kretesem: dobry ton nakazuje mu sprawianie wrażenia człowieka raptem odklejonego od roboty, człowieka bez przerwy zajętego wytchnieniem.

Paryż, sierociniec szczęśliwości, podziemna oranżeria złudzeń, okazał się lęgowiskiem sceptycznych poglądów. Napuszony klimat spleciony z chłodnym rejestrowaniem ludzkich zachowań, uzależniony od miejsca rozgrywanej akcji, od ich smaku i obyczajów narzuconych przez egzystencję, wyznaczał ludziom dualistyczną rolę w społeczeństwie.

Na wstępie, zanim nauczyli się redukować swoje potrzeby i zachcianki, nim zadowolili się lada ustronną kanciapą, tudzież skromnym jedzeniem za Bóg zapłać, nieraz przyszło im złorzeczyć na topniejące zapasy wiktuałów przywiezionych z domu i żałować nazbyt pochopnej decyzji o podboju stolicy.

Zasiedziali wyżeracze paryscy wykorzystywali naiwność tych natur starając się wycisnąć z nich wszystkie pozostałe soki uczciwości i obrócić je na swój pożytek: wiedzieli, że głodny, obdarty, zaniedbany przychodzień z dalekiego departamentu, prędzej zgodzi się na niezaszczytne porozumienie i prędzej zawrze pakt z szatanem, aniżeli -syty.

W ten sposób rozmnażały się kadry szubrawców o gołębim sercu, duchowi zdechlacy godzili się na paradowanie w obroży z luksusowych mrzonek, stawali się moralnymi brzuchomówcami, wtykali własne zapatrywania do pustej kieszeni i tracili energię na rozsiewanie dwulicowych uśmiechów, a ich obecny rozum dostosowany był do aktualnej akceptacji otoczenia).

Lucjan, podobnie jak Balzak, jest człowiekiem o dyskusyjnym szlachectwie. Jak Balzak, ma nieprzyjemność zaznajomienia się z dziennikarskimi kurtyzanami. Jak Balzak, samotny i nie znany, gnieździ się w obskurnym i nieprzytulnym pokoiku, jada w knajpie u Flicoteaux’a i odkrywa, że w świecie, wcale nie tak uduchowionym, jak sądził, w świecie, do którego nie może się dostać, w świecie przekręconych intencji i fałszywych luster, w wyśnionym Paryżu, w tym kamiennym rezerwacie szczęśliwości dla cwaniaków, w miejscu pojedynków na szyderstwa, imputacje i kpiny, rządzą te same prawa co tam, skąd uciekł, że nie ma różnicy między zaściankiem z umysłowej nędzy, a szykowną nędzą umysłów wielkomiejskiej burżuazji, gdyż jedyną różnicą między nimi jest skala, proporcja.

Tak Honoriusz, jak Lucjan, nieświadomi czekających na ich zagrożeń, przybywali tu razem z tysiącami innych myśląc, że są jedynymi, których spotka kariera, jedynymi wybranymi w tym ludzkim zlewisku dążeń, podczas gdy już wkrótce przekonać się mieli, że stworzyli sobie nieistniejący obraz świata, że nie ma w nim miejsca na sławę i zaszczyty poparte rzeczywistymi umiejętnościami, że o człowieku świadczą nie zawartość mózgu, ale pozerstwo, emblemat, nazwisko, że o tym, kim się jest i co się sobą rzeczywiście przedstawia, decyduje zawartość sakiewki, że można być pokazowym bałwanem, byleby się miało odpowiednie apanaże, koneksje i lada jakie szlachectwo.

Niestrudzony marzyciel, Honoriusz, koneksje miał bajecznie złe, a szlachectwo - doszczętnie wątpliwe, pozostawała mu więc tylko harówka; tworzy powieść podszytą własną biografią, powieść o roztrwonionych umiejętnościach i wyśrubowanych nadziejach; historię upiększoną o miłosny wątek Lucjana przyczepionego do smętnej Koralii.
PostWysłany: Sob 9:58, 09 Maj 2009
Marek Jastrząb
Gość

 





CIERPLIWOŚĆ I WYCZEKIWANIE



"Ludwik Lambert", to jego curriculum vitae. Przerażający to portret: jako Pomocnik Kowala d/s Ludzkiego Losu, bytuje w glorii swoich dzieł, natomiast w świecie burym, niedopasowanym do marzeń, porusza się ostrożnie, bez wdzięku. Nie jest twórcą lekceważonym, oryginalnym na niby, pisarzem, który żyje w nędzy niezrozumienia, wepchnięty w nią przez jemu współczesnych. Nie jest też źle interpretowany przez potomnych. Godzi się z tym, że jego utwory są pojmowane nie do końca, częściowo, ledwo co, w melancholijnych dykteryjkach wartko toczącej się fabułki, tam, gdzie czytelnik jego prozy może rozpoznać się i utożsamić z bohaterem.

Lecz kiedy zaczyna stawiać hipotezy i przyjmować ryzykowne założenia, gdy puszcza się na hazard marudnych deliberacji, kiedy podejmuje się budowy własnych systematów, gdy wdaje się w przewidywanie przyczyn upadku, degradacji obyczajowych i zabiera się za wyznaczanie przyszłego kierunku społecznego rozwoju, utwory jego nie trafiają do powszechnej świadomości odbiorców.

Jednak nie ma o to pretensji. Rozumie, że taka jest kolej rzeczy. Nie ma żalu o to, że tyle czasu zajmuje im rozpoznanie najczystszego talentu. Na ten temat ma pocieszającą teorię: uważa, iż utwory chybione, przelotnie dobre i z gruntu nietrwałe, są skazane na zapomnienie. Toteż społeczeństwo traktuje je z przymrużeniem oka. Pozwala im baraszkować w zbiorowej świadomości tylko przez chwilę, do czasu powstania następnej, rewelacyjnej lichoty, natomiast od dzieł poważnych, odpornych na blichtr i nieprzemijających, ludzie wymagają więcej, ponieważ jeśli mają one rozmnożyć ich dorobek, muszą być bez skaz; dlatego ich uznanie tak długo trwa.

ZAPOWIEDŹ ZWYCIĘSTWA

Rok 1831 był zaznaczony "Jaszczurem", filozoficznym zamyśleniem nad rolą czasu w życiu człowieka, nad ulotnością jego pragnień. Początkowo arcydzieło swoje traktuje z lekceważeniem; za blisko siedzi w opowiadaniu, by mieć do niego właściwy dystans. "Jaszczur" znajdzie kontynuatora: temat przemijania pragnień rozwinie i zmodyfikuje Marcel Proust.

Życie, dotąd szare i zamulone gwarem ulic, turkoczące powozami uwożącymi pospiesznych ludzi, kiedyś dla niego niedostępne i nieprzystępne, odmieniło się z nagła. Naraz zaczyna się niemal szczerze wypowiadać na temat jego pisania i zaczyna być o nim głośno.

Oczywiście, że ględzi się jeszcze o jego laskach i przywarach, ale coraz mniej i cieniej. Co prawda pomniejsze pieski gryzą go nadal, ale czynią tak tylko z rozpędu, z przyzwyczajenia do zawiści:. ich dyszkanty i prześmiewcze ataki już nie wyrządzają mu krzywdy.

Sukces wywalczony "Jaszczurem", choć bezsporny i choć rozpoczyna triumfalny pochód, bieg ku sławie, pęd trwający do teraz i sięgający poza granice dającego się przewidzieć jutra, nie przyniósł Honoriuszowi finansowego ukojenia. Jak zwykle, nie ma grosza na zdrowy rozsądek, jak zawsze dba o wydumane interesy, inwestuje nie w teraźniejszość, lecz w przyszłość. W teorii, światowiec, w praktyce - dzieciak zaplątany w tryby epoki, radzi sobie z prozą życia, uciekając w jej poezję; wchodzi we własną, konkretniejszą od realnego brudu swojej epoki.

Problem długowieczności, echo przekonań ojca, Franciszka Bernarda de Balzak, popularyzatora idei Jana Jakuba Rousseau, naturalisty, maniakalnego zwolennika chodzenia spać razem z inwentarzem, propagatora umiarkowanego jedzenia, wyznawcy wewnętrznej, fizycznej i psychicznej kontentacji organizmu, jego spokoju i względnego wyciszenia, problem ten był Honoriuszowi znany od kołyski, gdyż stanowił w domu odwieczny temat familijnych gawęd.
PostWysłany: Sob 10:01, 09 Maj 2009
Marek Jastrząb
Gość

 





EWELINA




W prywatnym rynsztunku, w habicie, z nogami w musztardzie, patrząc w twarz swojego Napoleona, krępy ten goliat widział pustynie zbóż, nieznane lądy, kolorowe stepy zagadkowej Azji, gdzie trafił przypadkiem, z ogłoszenia, gdzie był osobistością, ekscentrycznym stworzonkiem o artystycznych nawykach, ciekawym urozmaiceniem monotonnego krajobrazu Ukrainy, mgielnym pojęciem obrosłym w zajmujące powieści, gdzie, w kameralnej scenerii biurka, listu i kałamarza, odległy, lecz znany głos Eweliny Hańskiej był z nim blisko, r o z u m i a ł go ze szczególnym n i e z r o z u m i e n i e m , a on, złakniony zakazanej, arystokratycznej miłości, wierzył mu lub nie, wahał się, albo tylko łudził, uciekał w morderczą pracę nad swoimi literackimi tekstami, szukał ukojenia i podniety zarazem - w kawie, w tym napoju do smagania usypiających nerwów, gdyż czuł za dużo, by odpisać za mało; przeżycia, to zadry, trwałe rany uwidocznione postępowaniem.

Kochał nie ją, lecz teorię na temat miłości, swoje mgliste wyobrażenie, namiastkę tęsknoty za uczuciem. Jest stały w swojej niewierności, a jego samotnie prawdziwy świat, okraszony jest niezmożoną ilością miłosnych pomyłek.

Za, przed i po Rewolucji, Wielkiej, czy Lipcowej, miłość, był to towar deficytowy, abstrakcyjny, iluzoryczny i być może dlatego, że nieosiągalny, że choć piękny i sztuczny jak próchno udające kwiat, mówi o nim ze swadą.

Dla Balzaka Miłość Prawdziwa istnieje tylko między bajkami. Zraniona, odepchnięta, wystawiona na pośmiewisko, jest karykaturą upragnionej, przemianą w swoją odwrotność. Miłość Farbowana, to schodek do kariery: parostwa, czy perfumerii. Wyrachowana zamiana społecznej pozycji. Przesiadka z trotuaru do powozu, z jaskółki do loży, z całowania pańskiej klamki do bycia jej właścicielem. To wątpliwy interes; rzut w niepewne, skok w na dwoje babka wróżyła, to krótki, brawurowy cwał żarliwości połączony z człapiącą agonią domniemanych uczuć.

Czysta, gorąca, wzajemna, w otaczającym świecie występowała incydentalnie. Tak rzadko, że niejako wcale. To wyścig do majątku; z kotem w worku na głowie. Miłość, to kochanka w powozie i Rotszyld w liberii na koźle. Albo bezpardonowa walka na podstępy, haki, obejścia, bijatyka na prawne poszturchiwania.

Utwory jego nadal są aktualne, jak usposobienia malowanych przez niego kobiet. Listownie go uwielbiają, utwierdzają w przekonaniu, że je zna, a on, podekscytowany i szczęśliwy od ucha do ucha, wodzi zmęczonym wzrokiem za byle suknią, za cieniami tych, które pożąda. Przy okazji nie wie, że opinia znawcy kobiecej duszy jest jego jedyną partykułą.

W odwet za ziemskie porażki, tworzy, urealnia, narzuca czytelnikom własne obrazy kobiet, wyssane z autopsji i awanturniczych dykteryjek, miota je na papier, wtłacza w powieści: ambasadorki mętnych spraw, jawnogrzesznice o gdaczącym rozumku, megiery paplające wytresowane, głodne kawałki, wyrzucające z siebie oficjalne biuletyny o rotacyjnych nastrojach, płodzi misterne, zniewalające, rozkoszne Drętwy, które kochają za krótko, za żarliwie i za bezinteresownie, są poślubione śmierci, skazane na grzech, występek, zbrodnię, tworzy pięknotki zdarzające się w snach, wojownicze insekty przywleczone z najgorszych koszmarów, chciwe na uwielbienie, cwane kręgosłupy swoich galeretowatych mężów, kochanków i absztyfikantów, kobiety - anielice, kobiety - muszki, kobiety - gnidy i kobiety - klęczniki, które stroją przed audytorium kontrolowane fochy, mają niszczące wymagania, posługują się myślami pasującymi do koafiury.

Opisuje przechery, posępne matrony, żylaste szkapy, kute na cztery nogi, przeżarte cynizmem, sprężyste w gadce, pyskate, gderliwe babsztyle udające ciotki Jakuba Collin, Azje i Europy, których jedynym zajęciem jest sprawianie sobie zadowolenia, które tolerują mężczyzn tak, jak znosi się cudze zwyrodnienia, bawią się nimi, jak kot bawi się kłębkiem strachu z myszy; zawsze pod bronią, zawsze skoncentrowane na sobie, demonstracyjnie tkliwe i przeważnie bezgrzeszne. Mężczyzna nie ma u nich szans, jeżeli jest karmiony szpakami, jeżeli ma niedochodowe przywary lub biednych krewnych. Staje się interesujący i powabny, kiedy można go zeszmacić, oskubać i wypchać, gdy za głośno nie narzeka na niecny los jelenia.

b

Balzak, jako erotyczny turysta, jako amant od wielkiego dzwonu, cierpliwie dojeżdżający do jej humorzastych wdzięków, ma bezsporną zaletę: jest za daleko. Otrzymywanie od niego listów bawi ją i zaspokaja jej próżność. Jej altruizm podszyty jest egoistycznymi względami; przestrzeń dzieląca ją od pisarza jest ratunkiem przed opinią doktrynerskiej ławicy krewniaków troszczących się o jej morale, o nie deptanie Carowi po imperialnych odciskach, o nie niszczenie mu jego łaskawej wrogości do Polaków, o utrzymanie złudzeń po [niegdyś] bezwstydnie pokaźnym bogactwie.

Obawia się w nim inteligentnego szaleńca, pisarza po uszy upapra¬nego w niekoniecznych ekspensach, artysty szarpanego długami, geniusza wstrząsanego chroniczną iluzją wyjścia na prostą. Pruderyjna sensatka i zrzędliwa syrena jednocześnie, myśli o nim z ostrożną tkliwością rozkapryszonej "skąpicy" [listy Balzaka do Hańskiej].

Z wielkiego wszędzie i nigdzie dokonuje mu małostkowych ocen postępowania, trzyma go na smyczy z dobrych rad udzielanych bez opamiętania, pełnymi garściami. Powściągliwie chwali go, a z upodobaniem, szczodrze, piłuje apelami o zachowanie rozsądku i trzyma na dystans, na bezpieczną odległość: z dala od swoich peniuarów.

Bez większego uszczerbku mogłaby zlikwidować jego zobowiązania, ujemne zyski, lecz ta metoda skrócenia mu trosk obróciłaby się przeciwko niej, przybliżyłaby się bowiem chwila małżeństwa z niepoprawnym utracjuszem, no i moment, gdyby, jako mąż, zaczął puszczać się na swoje finansowe bankructwa. Do tego warto by zadać sobie czysto retoryczne pytanie: czy pisałby bez bata niepewności?

Zwleka więc z podjęciem decyzji o małżeństwie do chwili, gdy wytęskniony mariaż staje się dla niego spóźnioną rekompensatą twórczej niemocy, gdy może być tylko bezwładnym kibicem własnego szczęścia, daremnym obserwatorem spełnionych rojeń [na kilka miesięcy przed zgonem, dochodzi do ślubu (1850, Berdyczów), na który czekał kilkanaście lat].

c

Kiedy Ewa trzyma język za zębami i nie odzywa się przez tygodnie, Honoriusz nie tworzy, wyfruwają z niego dobre pomysły, a pozostają w nim - byle jakie; nie ma w mózgowej przechowalni odpowiednich słów, słów też więc zapomina co i rusz, mało co mu się klei, a wszystko wydaje mu się nie takie, jak planował, niezręczne, wydumane, dęte, nadęte i pokraczne; niepokoi go, mąci mu resztkę optymizmu cała ta sarabanda z oczekiwaniem, te miłosne zgrzyty i niepotrzebne korowody. Ale gdy na widnokręgu pojawia się lekarstwo, list, zdawkowy znak pamięci, życie powraca do ustabilizowanych rytmów, słońce świeci znowu, deszcz nie pada tak ciągle, a czarne oceny świata zabarwiają się na zielono; potrzeba nieustannej adoracji, to silny narkotyk.

Kiedy słucha jej cierpkich pouczeń, kiedy otrzymuje skwaszoną przesyłkę z Rosji, stwierdza, że kochanka jest nieznośną formalistką, gdyż odpowiada na jego serenady stylem obrachunkowym, pełnym liczb, kwot i utyskiwań, stylem kaznodziejskim i odcedzonym z miłości; dostrzega, że gdy przedstawia się na tle rodziny, pogrążona w oceanie sprzeczek, napięć i animozji z pociotkami, powinien ujrzeć w niej biedną, uciśnioną, słabą i przez nikogo nie rozumianą kobiecinę, prawie rezydentkę we własnym domu, wtedy jego zmartwienia wydają mu się blade, nieważne, przejściowe, więc posłusznie i zgodnie z jej intencjami zmienia je w bagatelki, odwraca kota ogonem i blaguje, i baja i wlewa jej do serca hektolitry otuchy: pociesza ją pisząc, że nie jest tak źle, bywało gorzej, lecz przecież wychodzili z tarapatów, lecz przecież mieli siebie, mogli na sobie polegać, drogę rozjaśniało im kochanie, przecież nikt jej nie wypędza na tułaczkę w mróz, a czy perspektywa życia razem, to dla niej nic? Mimochodem nadmienia, że w imię tej umykającej, lecz niezmordowanej wizji, pracuje ponad ludzkie wyobrażenia. Już wkrótce przyjdą pieniężne efekty i sława stanie się podstawą jego bogactwa, a jej dumy. Tłumaczy jej, że zbrodnią wobec własnych nadziei, jest poprzestać na nich; nie robiąc nic, żyć w przeświadczeniu, że się je zaspokoiło, uprawiać wegetację lalusia wiodącego odświętny styl życia, fircyka przytulonego do boku złotodajnej kochanki, tłumaczy, że nie potrafi skazać się na taką rolę w jej życiu.

Rozpływa się w swoim rozbuchanym kłusowaniu po korespondencyjnych całuskach na dobranoc, a magiczne słowo wkrótce, zaciera w nim ponure, złowieszcze słowo nigdy.

d

Chciał być jej wilkiem; uznanym przez świat i zalegalizowanym przez Kościół; wilkiem - przywódcą rozwojowego, jeszcze dwuosobowego stada, ale stada już powiększonego o przypuszczalnego następcę, o nowe wcielenie rodu Balzaków, Wiktora Honoriusza, kontynuatora nieistniejącej tradycji literackich infantów; lecz głównie chciał być uważany za wilka oszczędnego, roztropnego i rozważnego, za władcę jednoosobowego haremu, kierownika magazynu intymnych uciech - wypłacalnego i niezawodnego, jakim zresztą widział się w trakcie pisania.

Z tym "oszczędnym zamiarem" buduje dla niej Istny Pałac, reprezentacyjną norę godną kupionej Komody [Marii Medycejskiej], ziemiankę ociekającą komfortem, fabrykę beczek bez dna, kosztów za bezcen i pobożnych życzeń na niski procent. Pałac w środku, ruina na wierzchu: obraz ten do złudzenia przypomina Balzaka po ślubie.

e

Na wieść, że za jego sprawą Ewelina znajduje się w stanie odmiennym, szaleje z dumy, czuje się odpowiedzialny za smarkaczowski los przyszłego dziedzica powieściopisarskich splendorów. Honoriusz Wiktor dodaje mu sił, rozpala gęstniejącą krew, pobudza wenę, uaktywnia mrzonki: "Blaski i nędze życia kurtyzany" pisze przez 9 lat (1838 - 1847), ale kolejne arcydzieło, "Kuzynkę Bietkę" (1846) - w dwa miesiące.

Jest rok 1847, gdy nadzieje związane z dzieckiem rozpadają się razem z jego przedwczesnymi narodzinami: Ewelina zostaje matką wspomnień po niedoszłym szczęściu, a Honoriusz ból i żal zagłusza syzyfową pracą.
[/size]
PostWysłany: Sob 10:03, 09 Maj 2009
Marek Jastrząb
Gość

 





EPILOG


Balzak poznaje w Paryżu mechanizmy ukuwania wiadomości; czynienia dowodów z przypuszczeń i prawdy z fikcji. Poznaje sforę mędrców usługowych, uczonych niedouków o gibkich światopoglądach, sforę recenzentów gnojących arcydzieła, wynoszących pod niebo fabularną tandetę, frazesowych erudytów piszących dla chleba, dla utrzymania się w dziennikarskim zaprzęgu, ze świętym oburzeniem donoszących o wyczynach króla czy księcia po to, by, obsmarowawszy go w jednym szmatławcu, te same wyczyny pochwalić w innym, równie przekupnym, lecz należącym do przeciwnego stronnictwa.

Świat poza jego twórczością jest nieatrakcyjny. Ten, w którym tkwi, skonstruowany jest z namiętności. Proste, niemal prostackie otoczenie codziennych spostrzeżeń, przekształca przez swój filtr. Biografia jego utkana jest z nieprzewidzianych, zaskakujących sromot, katastrof i klęsk. Dyktatorzy giełdy w rodzaju barona de Nucingen, Ponsy i Bietki z kolekcji ubogich krewnych, to żyjące wśród nas typy, typy przecież nie wolne od wad, słabostek, ciągotek. Jest mu wśród nich lepiej, niż zwykłym śmiertelnikom, ponieważ są uzasadnieniem jego kompleksów i pechów.

Stworzeni przez niego bohaterzy ugarnirowani są zgodnie ze swoim przeznaczeniem, są tam, gdzie ich zasieje, są albo rachitycznej psychiki, jak Lucjan Chardon [STRACONE ZŁUDZE-NIA ], albo ludźmi czynu, jak Terminator XIX wieku - Vautrine, kryształowy przestępca walczący z przestępcami z fajansu, lub d`Arthez, uosobienie pisarskiej pracowitości, sumienności i odpowiedzialności, życzeniowy autoportret Balzaka. Są postaciami pochodzącymi z jego snów o karierze i bogactwie. Służą mu do życia w rzeczywistej iluzji. Jednakże to jego świat, świat "Ludzkiej Komedii"; panoptikum nieprzerwanych obsesji, szelmowska kraina Pana Mamony, w której "gardzi się człowiekiem, nie gardzi się jego pieniędzmi" [STRACONE ZŁUDZENIA], to dżungla synekur i niezapłaconych długów, stronnictw i frakcji, panorama rejentów, szpicli z "personelu" Corentina, to świat utkany z depozytariuszy i komisantów losu, świat wytartych wiarusów Cesarstwa, spadków, rent, procentów od sta i chudych łajdaków zastępowanych grubymi przecherami,nieustannych krucjat przeciwko frajerom, to wymarzona, lecz odrealniona jaskinia dudków z Biesiady, psychologiczne studium infantylnej miłości Estery, ślicznawej aktorki odrąbanej od autentycznego życia, to enklawa nie zrealizowanych obietnic pułkownika Chabert, emerytowanego rębajły, Stefana Lousteau, dziennikarzyny z gatunku sprzedajnych z rozsądku, Magusa, Gobseca, Samamona, Grandeta, to przygnębiający lunapark uczuciowych niemowlaków, wykwintna gnojówka wypełniona pajacami niezdolnymi do użerania się z własnym przeznaczeniem. Jak mówi ojciec Eugenii Grandet, "życie, to interes".

Alegorie, najeżone trudnościami opisy, nadmierne i często nieuzasadnione odwoływanie się do cudowności, niebiańskości, anielskiej ingerencji ponadnaturalnych sił, te natrętne elementy narracyjne, te skłonności do emfazy, charakteryzowały jego epokę, nas jednak, przywykłych do powściągliwego wyrażania uczuć, do uczuć cyzelowanych na kostyczną i pozbawioną gwałtowności prawdę, prawdę oczyszczoną z przesady, nas, pilnych i akuratnych strażników językowych reguł, stosowane przez niego wtręty - irytują. Baudelaire zachodzi w głowę, jak w pisarzu mogą sąsiadować obok: dusza metafizyka, z duszą liczykrupy.

Choć te dysproporcje mogą razić purystyczne ucho (i raziły poprawnych literatów ze świata Balzaka), bohater jego, oceniany teraz, po latach, nie był figurką pojedynczą, beletrystycznie jednolitą, był natomiast - charakterologiczną generalizacją, gdyż skupiał w sobie wszystkie znane i antycypowane cechy, które charakteryzowały opisywany czas.

Powieściowy Finot, to nie tylko sylwetka jednego dziennikarza lekkich obyczajów, , mentora od siedmiu boleści, lecz produkt, wytwór, emblemat ówczesnej epoki, swoiste spektrum i osobliwa kategoria ludzi z demagogicznej sitwy parweniuszy; Sechard z Cierpień wynalazcy, to nie odkrywca sposobu na dostatnie życie, ale typ, symbol, jej rozpoznawczy znak; Goriot, to nie papcio wplątany w miłosne afery swoich córeczek, tylko ojciec zbiorowy, jego synteza, analiza i konstrukcja [wie, co pisze i my wiemy, co czytamy: wnętrza postaci Balzaka nie zmieniły się, tylko czas odrzucił przebrzmiałe dekoracje. Rozproszyły się w niebytach margrabiny i wymazano z pamięci dawne bale w wywoskowanych salonach, a dżinsy wyparły z istnienia suknie z atłasu. Zmienił się gust, smak, wrażliwość. Po starych szpanach i odwiecznych symbolach zdechł ostatni ślad, ale tak wtedy jak dziś, toczy się żółwia gra o lepsze jutro].

2

Wiktor Hugo zajrzał do niego, lecz choć Honoriusz widział go jeszcze, to już był w swojej komedii. Życie prowadzone wbrew pospolitym oczekiwaniom, cieszyło go więcej, niż to, w którym wymagano, by dreptał pod ich dyktando; śmierć była jego ostatnią walką, ostatnim wyzwaniem Losu na ubitą ziemię, podjętym, lecz przegranym protestem wobec jej rygorów. Pogodzenie się z nią, rezygnacja z uporu wobec jej przyjścia, uznanie jej wyższości nad życiem, ta kapitulancka forma zmysłowej pokory, dla niego, afirmatora woli, dla niego, półkrwi ateusza, była oznaką bojaźni, dowodem poddawania się werdyktom Macochy Natury.

Nie potrafił ulec jej obrządkom. Pojednanie się z nimi, zaniechanie sprzeciwu wobec nich, to rodzaj przymusowego samobójstwa; jego niepokorna egzystencja nie mogła nagle, pod wpływem chwilowej bezsiły, stać się egzystencją akceptującą swoje odrażające przeciwieństwo.

Wprawdzie śmierć jest rezultatem życia, lecz rezultatem usprawiedliwionym przez cierpienie i organiczny bunt, chwilowym triumfem znużonej materii nad wiecznotrwałą psyche, pyrrusowym zwycięstwem biologii nad wyższą rzeczywistością ducha...

W rzeczywistości wyższej niż realna, panował porządek; sprawy ziemskie były doładzone aż do granic jego życzeń i przebiegały po myśli tych, którzy chcieli, by ich nie opuszczał. Życie ponad sobą sprawia jednak, że ziemskie utarczki stają się obojętne; ludzie, te społeczne mikroby opisywane przez niego tyle razy, do cna przewentylowane i na wskroś naszpikowane obserwacjami z jego życia, blakły; wyrozumiale, z pobłażliwym uśmiechem, oddalały się od niego, wiedząc, że już ich nie wskrzesi; ironicznie, zgodnie, ustami Lucjana stwierdzały: "wszystko jest opodatkowane, wszystko się sprzedaje, fabrykuje, nawet powodzenie".

KONIEC
RZECZYWISTE ILUZJE HONORIUSZA BALZAKA
Forum Arch Strona Główna -> O LITERATURZE i SZTUCE
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)  
Strona 1 z 1  

  
  
 Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu  


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001-2003 phpBB Group
Theme created by Vjacheslav Trushkin
Regulamin