Arch

kultura

Forum Arch Strona Główna -> POLSKA SZKOŁA PROZY -> MAREK NOWAKOWSKI
Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat 
MAREK NOWAKOWSKI
PostWysłany: Sob 8:35, 07 Mar 2009
Administrator
Administrator

 
Dołączył: 06 Mar 2009
Posty: 321
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Gdańsk





MAREK NOWAKOWSKI

[link widoczny dla zalogowanych]
Fot. Rzeczpospolita

[link widoczny dla zalogowanych]
Fot. Rzeczpospolita




Urodzony w 1935 w Warszawie, jeden z najpłodniejszych prozaików polskiej literatury powojennej, mistrz małych form narracyjnych, twórca realizmu peryferyjnego.

Debiutował w 1957 r. opowiadaniem KWADRATOWY na łamach "Nowej Kultury", które sygnalizowało - potwierdzony przez zbiory opowiadań TEN STARY ZŁODZIEJ (1958) i BENEK KWIACIARZ (1961) - pierwszy obszar ukazywanej przez pisarza peryferyjności. Był to świat marginesu, lumpów, prostytutek, doliniarzy i paserów, żyjących na marginesie spraw i kodeksów "normalnego" społeczeństwa. Półświatek ten stanowił tyleż przedmiot opisu, co fascynacji twórcy ze względu na - opiewaną niczym w TORTILLA FLAT Steinbecka - barwność: lump i jego subkultura charakteryzowali się, w ujęciu Nowakowskiego, okrucieństwem, ale i rygorystycznym respektowaniem własnego kodeksu, niezależnością wobec ideałów mieszczańskiego dorobku, ale i solidarnością wewnętrzną.

W kolejnych tomach (powieść TRAMPOLINA, 1964; zbiory opowiadań SILNA GORĄCZKA, 1963; ZAPIS, 1965; GONITWA, 1967; MIZERYKORDIA, 1971; UKŁAD ZAMKNIĘTY, 1972; ŚMIERĆ ŻÓŁWIA, 1973) pisarz poszerzył krąg peryferyjności: umieścił w nim - obok bohaterów dotychczasowych - także ludzi przeciętnych, zwykłych, nieważnych (urzędnik, sklepikarz), którzy wiodą żywot na swoją miarę, do momentu, gdy doświadczają poczucia "osaczenia" - poczucia absurdalności norm, którym się podporządkowali i które nie pomagają odpowiedzieć na najważniejsze pytania egzystencjalne. Odkrywszy swoje położenie wewnątrz "układu zamkniętego" wychodzą z niego, trafiając na peryferie, gdzie - wolni od dotychczasowych rygorów - mogą, stopniowo pogrążając się w abnegację (lub w alkoholizm, psychiczne obsesje czy utracjuszostwo), dążyć do autentyczności rozumianej przez pisarza w tym zakresie jako istnienie bezcelowe.

Literacko najdoskonalszym i poznawczo najbardziej odkrywczym utworem tamtego okresu było opowiadanie WESELE RAZ JESZCZE (1974), w którym Nowakowski, wykorzystując motyw wesela, jeden z kluczowych w literaturze polskiej, ukazał reguły sprawowania władzy w wymiarze małomiasteczkowym, a także pragmatyzm postaw społecznych, który unieważnia tradycję i niszczy wszelkie kodeksy wartości.Poetyka realizmu peryferyjnego pozwoliła też wyrazić Nowakowskiemu podstawowe dylematy własnego pisarstwa. Obficie przejawiający się w jego dorobku nurt autotematyczny (ROBAKI; 1968; KSIĄŻĘ NOCY, 1972; CHŁOPIEC Z GOŁĘBIEM NA GŁOWIE, 1979) zaświadcza o pojmowaniu własnej pozycji jako położenia "pomiędzy" - pomiędzy światem marginesu społecznego i centrum, do którego należy literatura, pomiędzy autentycznością lumpa i nieautentycznością ról podsuwanych przez kulturę oficjalną, pomiędzy barwnym acz dosadnym językiem półświatka i martwym językiem gazetowym czy literackim. W tomach RAPORT O STANIE WOJENNYM (1982-1984), NOTATKI Z CODZIENNOŚCI (1983), DWA DNI Z ANIOŁEM (1984), WILKI PODCHODZĄ ZE WSZYSTKICH STRON (1985), GRISZA, JA TIEBIA SKAŻU (1986), tomach, z których pierwszy zapewnił mu europejski rozgłos, ukazał Nowakowski - portretując codzienne życie przeciętnych obywateli - proces historyczny, w wyniku którego całe społeczeństwo znalazło się na marginesie totalitarnego państwa ze względu na wyznawany i praktykowany przez siebie kodeks wartości.

Tendencyjność ową zaczął przełamywać Nowakowski dzięki rozważaniom autotematycznym, które pojawiły się w tomach POTRET ARTYSTY Z CZASÓW DOJRZAŁOŚCI (1987), KARNAWAŁ I POST (1989) oraz w kluczowym dla tego problemu opowiadaniu BOŻYDAR z tomu GRECKI BOŻEK (1993), w którym pisarz ulokował siebie samego na peryferiach społecznych, izolując się tym samym od wszelkiego zaangażowania i powierzając literaturze rolę przekazicielki prawd najbardziej drażliwych - samotności twórcy, biologicznego przemijania, bezwględności jako reguły współżycia społecznego. Postawa ta była zapowiedzią serii utworów o nowej Polsce, takich jak HOMO POLONICUS (1992), GRECKI BOŻEK (1993), STRZAŁY W MOTELU GOERGE (1997), ukazujących Polskę przełomu lat 80. i 90. jako bazaru - miejsca, gdzie wszystko i wszyscy są do kupienia. Przeciwwagą dla tego obrazu przemiany więzi społecznych w relacje handlowe były nostalgiczne powroty do Warszawy tuż-powojennej i jej barwnego półświatka, zaludnianego przez oryginałów, dziwaków i "przestępców z klasą" (POWIDOKI, 1995, 1997).

"Popatrzyłem na biurko zaścielone papierami. Pisanie jako obrona. Odpowiedź na atak. Strefa wolności. Tylko moje." (z tomu: "Grecki bożek")

Bibliografia:

* TEN STARY ZŁODZIEJ, 1958.
* BENEK KWIACIARZ, Warszawa: Czytelnik, 1961.
* SILNA GORĄCZKA, Warszawa: Czytelnik, 1963.
* TRAMPOLINA, Warszawa: Czytelnik, 1964.
* ZAPIS, Warszawa: PIW, 1965.
* GONITWA, Warszawa: Czytelnik, 1967.
* ROBAKI, Warszawa: PIW, 1968.
* MIZERYKORDIA, Warszawa: Czytelnik, 1971.
* UKŁAD ZAMKNIĘTY, Warszawa: PIW, 1972.
* KSIĄŻĘ NOCY, Warszawa: PIW, 1978.
* ŚMIERĆ ŻÓŁWIA, Warszawa: Czytelnik, 1973.
* WESELE RAZ JESZCZE, Warszawa: PIW, 1974.
* CHŁOPIEC Z GOŁĘBIEM NA GŁOWIE, Warszawa: PIW, 1979.
* RAPORT O STANIE WOJENNYM (1982 - 1984), Białystok: Versus, 1990.
* NOTATKI Z CODZIENNOŚCI (grudzień 1982 - lipiec 1983), Warszawa: Czytelnik, 1993.
* DWA DNI Z ANIOŁEM (1984), Poznań: Kantor wydawniczy SAWW, 1990 (1 wydanie pierwszoobiegowe).
* WILKI PODCHODZĄ ZE WSZYSTKICH STRON (1985), Warszawa: PIW, 1990.
* GRISZA, JA TIEBIA SKAŻU (1986), Poznań: SAWW, 1990.
* PORTRET ARTYSTY Z CZASÓW DOJRZAŁOŚCI, Warszawa: Iskry, 1989.
* KARNAWAŁ I POST, Warszawa: NOWA, 1989.
* HOMO POLONICUS, Warszawa: Pomost, 1992.
* POWIDOKI, Warszawa: Alfa Wero 1995.
* STRZAŁY W MOTELU GEORGE, Warszawa: Most, 1997.
* EMPIRE, Warszawa: Twój Styl, 2001 (więcej...).

tłumaczenia:

* niemiecki: DIE SCHRÄGEN FÜRSTEN, Berlin: Henssel, 1967, KARPFEN FÜR DIE MILIZ [Raport o stanie wojennym], München: Hanser, 1983, KOPF UND ANDERE ERZÄHLUNGEN [Zapis], Frankfurt a.M.: Suhrkamp, 1967, SKANDAL IM STÄDTCHEN [Zdarzenie w miasteczku], Berlin: Volk und Welt, 1992.


Źródło: [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Administrator dnia Pią 2:43, 12 Cze 2009, w całości zmieniany 4 razy
Zobacz profil autora
PostWysłany: Sob 8:36, 07 Mar 2009
Administrator
Administrator

 
Dołączył: 06 Mar 2009
Posty: 321
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Gdańsk





Sylwetka Marka Nowakowskiego

Typ urody człowieczej przeważa ohydny



Małgorzata Szymankiewicz

Księcia nocy czytałam w nocy. Nie zważając na zmęczenie i otępienie uparcie przerzucałam kartkę po kartce. Nie mogłam się oderwać. Czułam się niczym nastoletnia pensjonarka, która z wypiekami pod kołdrą czyta zakazaną książkę. Chłonęłam historię Księcia nocy, którą Nowakowski - ot, tak (przynajmniej takie miałam wrażenie) - podzielił się z czytelnikiem. Bo kiedy Nowakowski pisze, to pisze na serio - to pisarstwo serio, dogłębnie szczere, często niewygodne. Długo nie mogłam sobie wytłumaczyć, dlaczego nie mogę usnąć po skończonej lekturze. Dziś to wiem.


Pierwsze sygnały płodności

Marek Nowakowski urodził się 2 kwietnia 1935 w Warszawie. 48 lat po debiucie opowiadania Kwadratowy na łamach "Nowej Kultury" (1957) można o nim bez cienia wątpliwości powiedzieć, że jest jednym z najpłodniejszych pisarzy literatury polskiej po 1945 roku.
Jego przygodzie z pisaniem, bo tak nazywa swoje pisarstwo, od najmłodszych lat towarzyszyły sygnały wysyłane przez jego otoczenie. Jego rodzice byli nauczycielami - ojciec matematykiem, matka polonistką. I choć ich działalność z tworzeniem literatury nie miała wiele wspólnego, pamięta jednak, że czynność pisania towarzyszyła mu w jego domu od najmłodszych lat. Kartki papieru, kałamarz, pióro to była codzienność, przeciw której buntował się na początku. Wolał wyprawy po swoim miasteczku dzieciństwa, Włochach, gdzie miał okazję spotykać różnych ludzi. Oni wysyłali sygnały istnienia sztuki w przeróżny sposób. Niezatarte wspomnienie pozostawiła postać bezdomnego, zaniedbanego mężczyzny, który snuł się po ulicach jego przedmieścia. Przedstawiał się jako kompozytor, któremu się nie powiodło. Nowakowski wspomina pewną szlachetność i natchnienie w jego twarzy. Spotkanie z nim było wtajemniczeniem w świat sztuki - pasji i ekstazy, którą może ona powodować. 1


Etatowy Komiwojażer Dołów

Przestrzeń przedmieścia szybko przestała Nowakowskiemu wystarczać - opiewaną w jego pisarstwie kolejką EKD wybierał się, często bez wiedzy rodziców, do zrujnowanej wojną, pełnej gruzów Warszawy. Tam spotykał rzeczywistość, jaką będzie opisywał w pierwszym okresie swojej twórczości - świat rozkładu, zniszczenia, nielegalnych knajp i szynków, do których chętnie zaglądał, szukając przygody. Dwa pierwsze tomu opowiadań - Ten stary złodziej (1958) i Benek Kwiaciarz (1961) obrazowały świat marginesu, lumpów, prostytutek, doliniarzy i paserów. Doliny społeczne, które z fascynacją opiewał, były pełne okruciństwa, ale i charakterystycznego kodeksu kumplowskiego, według określenia Henryka Berezy 2, który wyznaczany jest przez wspólny interes, a nie jakiekolwiek sentyment. Ten swoisty kodeks objawia się również pewien "heroizm moralny" (H. Bereza) - kateroria zdrady wspólnika w interesie jest najgorszym przewinieniem.
Nowakowski wkracza w świat, który jest diametralnie różny od tego, w którym się wychował (mieszczańskie ideały pracowitości, uczciwości) i zdaje się w nim, jako pisarz, doskonale czuć.
Na uwagę zasługuje również język, jakim pisarz operuje do opisu świata przedstawionego - barwny, soczysty, prosto z ulicy. Nowakowski, wychowany w innej kulturze słowa, bez cienia wątpliwości językiem doliniarzy i lumpów posługuje się mistrzowsko. "Każde słowo u Nowakowskiego jest bezwzględnie prawdziwe, bezwzględnie stylowe, jedynie takie, jakie może być, jest absolutnie nie do zastąpienia, absolutnie niewymienne." 3


Człowiek po polsku

W kolejnych tomach opowiadań - Silna gorączka (1963) Trampolina (wydana w 1964, napisana jeszcze przed Silną gorączką); Zapis (1965); Gonitwa (1967); Mizerykordia (1971); Układ zamknięty (1972); Śmierć żółwia (1973) według krytyków Nowakowski poszerza krąg peryferyjności - obok swoich stałych bohaterów opisuje również tzw. przeciętniaków - urzędników, sklepikarzy, fryzjerów. Opisuje ich przeciętność, nieważność. Pisarz pokazuje ich zwykłość, przeciwko której chcą się zbuntować, by móc sobie samemu odpowiedzieć, ile warte jest życie. Zaprzeczając swojej dotychczasowej egzystencji, staczają się na dno, by tam dążyć do prawdziwości - nawet jeśli ma to być prawda bezcelowego istnienia. Wraz z poszerzeniem kręgu bohaterów, zmienia się język pisarstwa Nowakowskiego. "W miarę życiowego i pisarskiego doświadczenia rzeczywistość przed moimi oczami szarzała i brzydła, a jej robaczywość i wyłażąca nieustannie spod cienkiej warstewki złudzeń niewola stwarzały mało możliwości do literackich parad i popisów. (...) I moje opisywanie świata stało się coraz bardziej oszczędne w słowa, unikające, nadmiernie jaskrawych kolorów, dążyło naturalnym biegiem doświadczeń do swoistej sprawozdawczości, czego koronnym dowodem są tomy Zapis i Mizerykordia (...). Wchodząc głębiej w materię, w której tkwimy, dążyłem do mocnego osadzenia opisywanych zjawisk w nędzy słów, zdań, obrazów, marząc o ich wierności wobec opisywanego życia." 4



Do bólu o sobie


"Obficie przejawiający się w jego dorobku nurt autotematyczny Robaki (1968); Książę nocy (1972); Chłopiec z gołębiem na głowie (1979) zaświadcza o pojmowaniu własnej pozycji jako położenia "pomiędzy" - pomiędzy światem marginesu społecznego i centrum, do którego należy literatura, pomiędzy autentycznością lumpa i nieautentycznością ról podsuwanych przez kulturę oficjalną, pomiędzy barwnym acz dosadnym językiem półświatka i martwym językiem gazetowym czy literackim. W tomach Raport o stanie wojennym (1982-1984), Notatki z codzienności (1983), Dwa dni z aniołem (1984), Wilki podchodzą ze wszystkich stron (1985), Grisza, ja tiebia skażu (1986), tomach, z których pierwszy zapewnił mu europejski rozgłos, ukazał Nowakowski - portretując codzienne życie przeciętnych obywateli - proces historyczny, w wyniku którego całe społeczeństwo znalazło się na marginesie totalitarnego państwa ze względu na wyznawany i praktykowany przez siebie kodeks wartości." 5

Wątek autotematyczny przewija się w tomach z przełomu lat dziewięćdziesiątych - w wydanym w drugim obiegu tomie Karnawał i post (1989) Nowakowski podsumowując swoje dotychczasowe dokonania literackie na nowo konstytuuje swoją rolę jako pisarza - szarzyznę rzeczywistości należy opisywać szarzyzną języka.
W opowiadaniu Bożydar (tom Grecki bożek, 1993), który pogłębia nurt autotematyczny, Nowakowski idzie dalej. Siebie lokuje na peryferiach społecznych, "izolując się tym samym od wszelkiego zaangażowania i powierzając literaturze rolę przekazicielki prawd najbardziej drażliwych - samotności twórcy, biologicznego przemijania, bezwzględności jako reguły współżycia społecznego." 6


Główna bohaterka

Nowakowski pozostaje przez lata wierny swojej głównej bohaterce - Warszawie. Obsesyjnie powraca do niej niemal w każdym opowiadaniu. Warszawa jest nieodłączną przestrzenią działań wszystkich jego postaci. To Warszawa różna - tuż powojenna, stalinowska, ale i dzisiejsza. Warszawa obskurna, brudna, ale i salonowa, pełna połyskliwego blichtru. Przestrzeń miasta jest polem działania jego bohaterów, kryje ich tajemnice. Jednak sama stała się pełnowartościową postacią, którą pisarz ukochał. Sam Nowakowski twierdzi, że to nie przestrzeń, ale ludzie inspirują go najbardziej, jednak nie można zaprzeczyć, że dzięki ludziom Warszawa została unieśmiertelniona - jako pełnoprawny bohater.


Dzisiaj

Nową rzeczywistość przełomu lat 80. i 90., często rozczarowującą, pisarz przedstawia w tomach Homo Polonicus (1992), Grecki bożek (1993), Strzały w motelu George (1997).
W Greckim bożku Nowakowski opisuje obraz kraju w całej jego złożoności z okresu rozpadu pozostałości starego reżimu.

Trochę później w Powidokach (1995, 1996) wraca do swoich dawnych tematów - powojennej, zrujnowanej Warszawy, przepełnionej kombinatorami, farmazonistami, dziwakami i "przestępcami z klasą". Powrót do raju utraconego, specyficznego w wydaniu Nowakowskiego, swoje dalsze odsłony ma w cyklu publikowanym w "Rzeczpospolitej" (ukażą się w tomie Nekropolis), w którym pisarz opisuje z nostalgią nieistniejące już miejsca, gdzie było mu dane spotkać postacie, które wywarły wpływ na jego pisarstwo, życie - czasem są one barwne, czasem szare, ale zawsze prawdziwe. Wraca do korzeni, bo jak twierdzi "życie bezkorzenne jest jałowe." 7
Jego ostatni tom Stygmatycy (2005), przynosi dwa opowiadania (Stygmatycy i Dawni poeci i muza) oraz publikowaną już wcześniej groteskowa minipowieść Honolulu. W właściwym sobie stylu Nowakowski odsłania obraz kompromitacji inteligencji - w każdy sposób ujętej - tej uzurpującej sobie prawo do tego tytułu; inteligencji twórczej, która stała się żałosna, mała, kabotyńska oraz tej inteligencji sprawującej władzę, która jest nieefektywna, nieprzydatna, bo nie potrafi kształtować swojego losu.



Obszary działalności

Obok prozy Marek Nowakowski pisał scenariusze filmowe - Przystań (1970), Gonitwa (1971), Siedem czerwonych róż czyli Benek Kwiaciarz o sobie i o innych (1972 - ekranizacja sześciu opowiadań z tomu Mizerykordia. Jest również autorem słuchowisk radiowych - m.in. Nul - adaptacja opowiadania pod tym samym tytułem (emisja w Programie I Polskiego Radia w 2004 roku) oraz Grzybobranie - adaptacja opowiadania Kiedy ranne wstają zorze (słuchowisko z udziałem pisarza, emisja w Programie I Polskiego Radia w kwietniu 2005 z okazji jubileuszu 70-lecia).



Pisarzem być

Nowakowski "o sobie pisarzu" pisał wiele. We fragmencie opowiadania Karnawał i post najtrafniej ujął swoje pisarskie zadania. Ale można powiedzieć, że zadania pisarstwa w ogóle: "Niegdyś polowałem na słowa - błyszczące kamyki w szarym piachu, osobliwe, dosadne i zwariowane. Stop barwnych powiedzonek ludu w symbiozie z wynaturzoną nowomową gazet i przemówień działaczy partyjnych, żargonami technokratów, kryminalistów itp. Ten zabieg językotwórczy, zastosowany dla opisu zdewiowanej rzeczywistości, pełnej pustych pojęć, zdławionej w gorsecie propagandowego fałszu, wydawał mi się idealną formułą dla moich usiłowań pisarskich.
Dziś myślę inaczej. Suchy, wypreparowany styl, pozbawiony ozdób i barwy, przypominający naukowe, specjalistyczne rozprawy czy raporty, nie pozbawiony jednak humoru i ironii, inkrustowany z rzadka jakimś słowem jak rodzynkiem - oto forma, która pociąga mnie coraz bardziej. (...) Po prostu w zetknięciu się z rzeczywistością tęczowe pióra szarzeją, nawet spalają się na popiół. A jeżeli już pozostaną, będą jedynie teatralna dekoracją, makietą, pozorem. Nie mogę już, jak dawniej, bawić się, rozkoszować soczystością ludzkich postaci, efektownym dynamizmem zdarzeń, barwą i zapachem przyrody, pięknem życia. Ta rzeczywistość zbyt często jawi się cmentarnie. (...)" 8

Bibliografia:

* Ten stary złodziej, 1958
* Benek kwiaciarz, Warszawa: Czytelnik, 1961
* Silna gorączka, Warszawa: Czytelnik, 1963, 1972
* Trampolina, Warszawa: Czytelnik, 1964 oraz Warszawa: Alfa-Wero 2004
* Zapis, Warszawa: PIW, 1965
* Marynarska ballada, Warszawa: Czytelnik, 1966
* Gonitwa, Warszawa: Czytelnik, 1967
* Robaki, Warszawa: PIW, 1968
* Opowiadania wybrane, Warszawa: Czytelnik, 1969
* Przystań, Warszawa: Czytelnik, 1969 oraz Warszawa: Instytut Wydawniczy CRZZ, 1972
* Mizerykordia, Warszawa: Czytelnik, 1971
* Układ zamknięty, Warszawa: PIW, 1972
* Książe nocy, Warszawa: PIW, 1978, 1986 oraz Białystok: Versus 1990
* Śmierć żółwia, Warszawa: Czytelnik, 1973
* Gdzie jest droga na walne?, Warszawa: PIW, 1974, 1979
* Sielanka. Wybór opowiadań, Warszawa: PIW, 1974
* Wesele raz jeszcze, Warszawa: PIW, 1974
* Chłopiec z gołębiem na głowie, Warszawa: PIW, 1979
* Tutaj całować nie wolno, Chicago: "Polonia" Bookstore & Publishers Co, 1979
* Lepszy, Warszawa: Nasz Księgarnia, 1979, 1983
* Zakon kawalerów mazowieckich, Warszawa: Krąg, 1982
* Kto to zrobił?, Warszawa: Nowa, 1982; Chicago: "Polonia" Bookstore & Publishers Co, 1987; Warszawa: Alfa, 1990.
* Wesele raz jeszcze! Zdarzenie w miasteczku, Warszawa: PIW, 1982 oraz Warszawa: Alfa, 2000
* Opowieść o kocie gacku, Warszawa: Nasza Księgarnia, 1982, 1990
* Ten stary złodziej, Benek Kwiaciarz, wyd. 2, Warszawa: Czytelnik 1983
* Notatki z codzienności (grudzień 1982 - lipiec 1983), Paryż: Instytut Literacki, 1983 oraz Warszawa: Niezależna Oficyna Wydawnicza,1984; Warszawa: Czytelnik, 1993
* Dwa dni z aniołem, Paryż: Instytut Literacki, 1984 oraz Warszawa: Wega, 1985; Warszawa: Pomost, 1988; Poznań: Kantor Wydawniczy SAWW, 1990 (1 wydanie pierwszoobiegowe)
* Wilki podchodzą ze wszystkich stron, Chicago: "Polonia" Bookstore & Publishers Co, 1985 oraz Łódź: Solidarność Walcząca, 1987; Warszawa: PIW, 1990
* Zapiski na gorąco, Warszawa: Wydawnictwo Grupy Polityczne, 1986
* Grisza, ja tiebia skażu, Warszawa: Niezależna Oficyna Wydawnicza,1986 oraz Paryż: Instytut Literacki, 1986; Gliwice: Kos, 1988; Poznań: SAWW, 1990
* Portret artysty z czasu dojrzałości, Warszawa: Niezależna Oficyna Wydawnicza, 1987 oraz Warszawa: Iskry, 1989
* Karnawał i post, Paryż: Instytut Literacki, 1988 oraz Warszawa: Niezależna Oficyna Wydawnicza, 1989; Warszawa: NOWA, 1989; Warszawa: Iskry, 1990
* Raport o stanie wojennym, Paryż: Instytut Literacki, 1982 oraz Warszawa: Nowa, 1982; Warszawa: Oficyna Pokątnych Edytorów Niezależnych, 1983; Kraków: Biblioteka Wolnej Myśli, 1984; Kraków: Biblioteka Obserwatora Wojennego, 1984; Białystok: Versus, 1990
* Wilki podchodzą ze wszystkich stron (1985), Warszawa: PIW, 1990
* Homo Polonicus, Warszawa: Pomost, 1992.
* Od Benka Kwiaciarza do księcia nocy. Opowiadania wybrane, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 1993
* Grecki bożek, Warszawa: Alfa, 1993
* Honolulu, Warszawa: Iskry, 1994.
* Powidoki: Chłopcy z tamtych lat, Warszawa: Alfa, 1995.
* Tapeta i inne opowiadania, Warszawa: Świat Książki, 1996
* Powidoki: wspomnij ten domek na gęsiówce, Warszawa: Alfa, 1996
* Strzały w hotelu "George", Warszawa: Most, 1997
* Fortuna liliputa, Warszawa: Alfa, 1997
* Judasz na placu Defilad, Warszawa: Rytm, 1997
* Hades, Lublin: Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, 1998
* Warszawiak pilnie poszukiwany, Warszawa: Alfa, 1998
* Rajski ptak i inne opowiadania, Warszawa: Twój Styl, 2000
* Empire, Warszawa: Twój Styl, 2001
* Mój słownik PRL-u, Warszawa: Alfa-Wero, 2002
* Opowiadania uliczne, Warszawa: Twój Styl, 2002
* Strzały w hotelu "George", Warszawa: Twój Styl 2003
* Nul, Warszawa: Alfa-Wero, 2004
* To wolny kraj, Warszawa: Twój Styl, 2004
* Stygmatycy, Warszawa: Prószyński i S-ka, 2005.

tłumaczenia:

niemiecki: Die schrägen fürsten, Berlin: Henssel, 1967, Karpfen für die miliz [Raport o stanie wojennym], München: Hanser, 1983, Kopf und andere erzählungen [Zapis], Frankfurt a.M.: Suhrkamp, 1967, Skandal im städtchen [Zdarzenie w miasteczku], Berlin: Volk und Welt, 1992.

Nagrody literackie

* 1968 Nagroda Fundacji im. Kościelskich
* 1982 Nagroda Kulturalnej Solidarności; Nagroda "Pulsu"
* 1983 Nagroda Wolności francuskiego PEN-Klubu
* 1984 Nagroda Związku Pisarzy Polskich Na Obczyźnie; Nagroda Fundacji im. Alfreda Jurzykowskieg
* 2003 Nagroda Literacka im. Władysława Reymonta za całokształt twórczości

Materiały wykorzystane:

* Henryk Bereza "Prozaiczne początki", Czytelnik 1971
* "Czarna dziura" - z Markiem Nowakowskim rozmawia Helena Zaworska, "Odra", nr 6, 1991, srt. 39-45
* "Życie bezkorzenne jest jałowe" - z Markiem Nowakowskim rozmawia Janusz Paliwoda, "Lampa", nr 6, 2005
* Audycja radiowa "Portret pisarza" Wacława Tkaczuka (rozmowa z Markiem Nowakowskim), Program II PR
* Audycja radiowa "Pisarz - jego pasje i fascynacje. Marek Nowakowski" Elżbiety Łukomskiej, Program II PR
* [link widoczny dla zalogowanych] - sylwetka Marka Nowakowskiego

Przypisy:

1. Por. audycja radiowa Elżbiety Łukomskiej "Pisarz - jego pasje i fascynacje. Marek Nowakowski"
2. Henryk Bereza "Prozaiczne początki", Czytelnik 1971, str. 66
3. op.cit., str. 75
4. "Karnawał i post", Warszawa: Niezależna Oficyna Wydawnicza, 1989
5. [link widoczny dla zalogowanych]
6. [link widoczny dla zalogowanych]
7. Wywiad Janusza Paliwody z Markiem Nowakowskim, "Lampa", nr 6, czerwiec 2005
8. "Karnawał i post", Warszawa: Niezależna Oficyna Wydawnicza, 1989



[link widoczny dla zalogowanych]


.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
PostWysłany: Sob 8:36, 07 Mar 2009
Administrator
Administrator

 
Dołączył: 06 Mar 2009
Posty: 321
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Gdańsk





[link widoczny dla zalogowanych]



Ledwo usiadł, krzywo na niego spojrzała. W tych ślepiach tyle oburzenia, świętego gniewu. Jakby zobaczyła, że wieprzek z gnojowiska do salonu wpadł. Rozliczała się z dostawcą. Podpisywała faktury. Zajęta rachunkowością. Podniosła wyfiokowany płomienisty łeb i nieomylnie wyłowiła go z ciżby, choć schronił się w najdalszym kącie. Zasłonił się gazetą i zerkał na nią ukradkiem. Oparła się o kontuar, łapą w pierścieniach przebiera po blacie.
Denerwuje się jego obecnością. Garkotłuk nigdy nie zostanie damą. Zad jak kufer, cycki może sobie na ramiona zarzucić. A niedawno taka była serdeczna, przymilna, do rany przyłóż. Jak ich kiedyś witała! Oni najdawniej tu przychodzili. Jeszcze wtedy była to „Małgorzatka”. Tak ponazywali za komuny knajpy. „Dorotka”. „Poziomka”. „Kubuś”. „Ploteczka”. „Danusia”. Lubili zdrabniać. Im gorsza mordownia, tym bardziej słodka pieszczota w nazwie. Takiego mieli hopla. Przed komuną zwyczajnie, po ludzku były ponazywane. „Pod Karpiem”. „Pod Setką”. „Pod Żółwiem”. „Cichy Kącik”. „U Ślepego Leona”. Też taka była. Już nie pamięta, jak się „Małgorzatka” po ludzku nazywała. Teraz „Las Vegas”, proszę bardzo. Zachciało im się Ameryki. Nerwowo zaszeleścił gazetą, myśli rozproszone, ani czytać, ani nic. Uparcie szydełkowała go ślepiami bazyliszka.
- Proszę wyjść! - wrzaśnie zaraz. - Pan tu nie ma wstępu!
Ruchem zamaszystym psa z izby wygoni. Wieśniaczy atawizm. Taka gruboskórna osoba nie ma żadnych oporów. Burzyła się w nim duma. Przecież nie wysrała go koza na kamieniu. Przez cały PRL szanowali go partyjni i bezpartyjni. Przodków miał zacnych, wiek stosowny, zaznał jeszcze Polski dawnej, przedwojennej. Jego babka, matrona o imieniu Honorata, rzadko obecnie na chrzcie dawanym, prowadziła w carskiej Warszawie pensję dla panienek z dobrych domów.
Pamięć rodzinna przekazywała zasady surowe, niezłomne, którymi w misji pedagogicznej się kierowała. Surowość obyczajów w rodzinnym domu spowodowała zapewne, że sam poluzował znacznie ciasne pęta i niczym pies zerwawszy się z łańcucha, ruszył w odmęty życia. Burzyła się w nim krew szlagona. A jakże ma się nie burzyć! Z łatwością może się wykazać klejnotem szlachectwa, rodowodem od sejmikowych Sarmatów z podgolonymi w garnek łbami. Świętej pamięci ojciec Napoleona, buchalter z firmy ubezpieczeniowej Prudential, plac Warecki, obecnie Powstańców, przechowywał pieczołowicie pożółkłe papiery, starożytne pergaminy, łaciną zapisane, lakową pieczęcią opatrzone; tam czarno na białym wyłożona była przeszłość rodu. Herb efektowny, półkozic w czerwonym polu. W czasach obecnych chamy, co dorobiły się majętności, za herbami chętnie się rozglądają, noszą na grubych, prostackich paluchach sygnety i grawerować sobie każą odpowiednie znaki i symbole. Kopiują bezczelnie z herbarzy. Podróba, imitacja w tylu dziedzinach zapanowała. Napoleon dawno temu sprzedał sygnet po tatusiu, ale w sercu go wiernie przechowuje. W moich żyłach płynie błękitna krew i nikt mi tego nie odbierze, powtarza z upodobaniem. Z błękitem przesadzał jak zwykle, szaraczkowa szlachta, małe folwarczki na mazowieckich piachach, ale czasem miód i piwo chmielowe wychylali z kasztelanami i senatorami, może nawet z hetmanami.
I taki oto garkotłuk, tłumok prowincjonalny, pańszczyźnianego chłopstwa owoc niewątpliwy, staje się panią na włościach i traktuje go jak marnego kundla nie wiadomo skąd. Pamiętał doskonale czas, kiedy ona przybyła na podbój stolicy. Tapir piętrowy na głowie, sukienka z bistoru w kolorach jaskrawych, wulgarnych, pięty niedoszorowane, żółtym rogiem pokryte wystawały z ciasnych pantofli na wysokim obcasie, szerokie stopy uwięzione w ciasnocie szpilek. Poruszała się niezgrabnie, tłukła szkło, wszystko leciało jej z rąk i długo nie mogła się rozeznać w nazwach i rodzajach trunków. Wówczas już w mnogości zapełniały półki różne brandy, koniaki, łyskacze. Także koktajle i drinki stawały się coraz bardziej modne. Trudna to była umiejętność na jej tępy łeb i toporne, krótkie paluchy. Mozolnie uczyła się miejskiego obycia po terminowaniu w zaplutych gospodach GS-u we wschodniej części naszej ojczyzny.
Wspomagał ją Napoleon swą rozległą, wyrafinowaną wiedzą bywalca. Nieraz gorąco mu dziękowała. Niezwykle szybko o tym zapomniała i takiej doczekał się wdzięczności. Przestał być dla niej gościem godnym szacunku. Poczuł się jak ostatni rycerz, co broni się przed wrażą nawałą w ostatniej wieży. Już łapę z kontuaru zdjęła, poprawiła rudą szopę na głowie, nogę do przodu wystawia. Szykowała się do szarży.
Czasem los szczęścia ratuje przed upadkiem. Posłyszał głośny rechot. W progu pierwszej sali pokazał się ten byk, cały w skórach i złotych łańcuchach, troglodyta mocarny. Obcasem go nazywali. Lubił grywać w bilard. Jego specjalność to piramidka. Wróciła moda bilardu, która przez komunizm została doszczętnie wytrzebiona. Najlepsze stoły to były petersburskie. Czy zachował się gdzieś petersburski stół?
- Napoleon! - zawołał Obcas i obdarzył go szerokim uśmiechem.
Był wyjątkiem wśród tych nowych bywalców; lubił go słuchać, szczególnie kiedy opowiadał o dawnych grach w kasynach i hazardzistach wielkiego formatu.
Ona, właścicielka, okropnie bała się Obcasa. Cham przed silniejszym chamem zawsze ustępuje, w rewanżu słabszego wdeptać w glebę pragnie. Obcas dwa winiaki zamówił. Sama przyniosła.
Klepnął ją w tyłek i pochwalił:
- Obsługa ekstra, mięsista!
Nawet słowa nie powiedziała. Gładko przełknęła wulgarną pieszczotę prostaka. A jego jakby nie widziała. Starannie omijała wzrokiem. Nie mogła go wygonić. Obcas ją przygwoździł. Ci młodzi spadli na miasto jak barbarzyńcy i tratują. Ona ze zdobywcami musi trzymać. Służka pokorna Obcasów, Ślepaków, Grajcarów i jak tam oni są ponazywani. Obcas był nader serdeczny.
Dopytywał się o jego wiek.
- Tyle już nabiłeś na licznik, ho, ho! Pięknie się trzymasz. - Zamyślił się. - Mój stary miał pięć dych, jak poszedł do piachu. Może i lepiej. Ledwo łaził, całe zdrowie mu wysiadło. A wyglądał na sto! - Poklepał Napoleona łapą jak łopata. - Ty jak mój dziadek, he, he!
Z Obcasa niezły chłopak, wali prosto z mostu i ciekawy dawniejszych czasów.
- To bloków w ogóle nie było - dziwi się - kamienice, powiadasz. I dorożki. Taksówek bardzo mało. Żydzi po swojemu szwargotali. Wyścigi gdzie indziej. Dworzec też.
Ale szajba mu potrafi odpalić. Raz znienacka zaszedł ich dwóch, jego i inżyniera Nawrockiego. Chwycił każdego jedną ręką za kołnierz i od stołu podniósł. Stał na rozkraczonych pałąkowatych nogach siłacza, potrząsał nimi jak kukiełkami i wołał:
- Leciutkie te zgredy! Kociaki!
Śmiesznie musieli wyglądać. Dwóch starszych panów, szanowanych w swoim gronie, przebiera niezdarnie nogami. Wisieli na znacznej wysokości, brutalnie oderwani od ziemi, trzymani bez szczególnego wysiłku w żelaznych łapach osiłka.
- Ja sobie stanowczo wypraszam! - Inżynier Nawrocki spurpurowiał, troczki od kalesonów zadyndały mu przy butach.
Buchnął w pierwszej sali śmiech, ogarnął drugą, większą, z bilardem. Ci młodzi tam biesiadowali, trzy stoły zestawione pośrodku, cała bateria flaszek, dziewuchy im siedziały na kolanach. Wstawali, podchodzili i patrzyli. Mieli zabawę jak w cyrku. Ośmieszył starszych panów Obcas przed liczną widownią. Nawet pokazał się pan Robert, szczupły mężczyzna około trzydziestki, w przyciemnionych okularach; nosił luźną, miękką marynarkę z kaszmiru i podkoszulkę ze złotym emblematem jakiegoś słynnego zespołu koszykówki w Stanach. Oni, te młode zwierzaki, mają swoją hierarchię. Pan Robert był najwyższy u nich rangą. Komtur i jego knechty. Pan Robert nazywany jest przez swoich Ślepakiem. Ale nie przez wszystkich. Tylko Obcas i kilku innych może tak się do niego zwracać. Oni stanowią ścisłe kierownictwo, sztab znaczy. Dotąd pamięta Napoleon, jak przebierał nogami, oderwany z nagła od podłoża i trzymany za kark przez Obcasa. Nic go bardziej nie poniża jak śmieszność. W istocie wygląda jak tutejsza odmiana Chaplina. Malutki i drobny, tylko bez wąsika, stopy wielkie i jego popękane, zdeformowane buciory są rozmiaru imponującego.
- Stopy mam jak złodziej podolski - powiada z dumą.
Przystawił swoją nogę do nogi Obcasa i obie stopy były tej samej długości. Obcas, mazowiecki knecht, wyglądał na zaskoczonego. Dziadek sięga mu ledwie do połowy ramienia i osadzony na takim fundamencie! Czymś go naprawdę zadziwił. Bo już nudzić się zaczynał kolejną opowieścią Napoleona o wojnie z bolszewikami, o tym wielkim laniu, które dostali pod Radzyminem.
Napoleon tak się przejął, że już jako ksiądz Skorupka pędził na czele batalionu, zdobyli gniazdo kulomiotu i krasnoarmiejcy podnoszą ręce do góry, wśród nich Chińczycy. Obcas ziewnął raz, drugi i zajął się odczytywaniem esemesów na ekranie komórki. Przerwał i zapytał:
- Dlaczego ona ciebie stąd wygania?
Ta chamica akurat wychylała łeb z zaplecza. Nie mogła ścierpieć obecności przybłędy w swoim markowym lokalu.
- Między nami istnieje przepaść mentalna nie do przebycia - odparł Napoleon.
Uznał w samą porę, że jego czas w „Las Vegas” już się kończy, i pożegnał Obcasa. Opuścił to wraże miejsce, które niegdyś było jego najbezpieczniejszym przytuliskiem. Nałożył na łysą głowę czarny wytarty melonik; naprawdę brak mu tylko wąsika, który ozdabiał oblicze genialnego komika.
Napoleonem został nazwany w dawniejszych czasach, kiedy odnosił nieprzerwane pasmo sukcesów. Niegdyś po rocznym pobycie w Mielęcinie od razu za bramą oświadczył witającym go kompanom: Opuściłem Elbę i rozpoczynamy nową batalię!
Wtedy można było mu wierzyć. Marengo, Wagram, Austerlitz. Tak nazywał swoje kolejne sukcesy. Przyjaciele, choć pozwalali sobie na żarciki, przyjmowali konwencję i nawet tę panią Żabową, niewiastę jak piec, trzykrotną wdowę, rotmistrzową, prezesową i co tam jeszcze, którą przyhołubił sobie na boku, żonaty od wielu lat, doczekał się wnucząt, no i zachciało mu się kochanicy, traktowali jako panią Walewską, romantyczną miłość cesarza Francuzów. Niektórzy przeto zapytywali go z powagą, podszytą niezłośliwą kpiną: Ciekawe, czy dasz radę zmajstrować Napoleonka, małe Orlątko?
Prężył się próżny samiec, choć właściwie ginął w bujnej obfitości pani Żabowej; łysa główka wtulona w jej biust. Pani Żabowa wyglądała jak istna Horpyna. Tyle lat upłynęło od tamtej pory. Czasy były nędzne, ale duch Napoleona zawsze unosił się wysoko. Kto dzisiaj wie cokolwiek o pani Walewskiej vel Horpynie? Napoleon, dokonując bilansu długiej swej podróży w czasie, wierzy jednak niezachwianie, że nie dotknęło go dotąd żadne Waterloo, ani nie myśli o żadnej Świętej Helenie. Pozostał niepoprawnym optymistą.
- Mam siedem dych z hakiem - wcale nie ukrywa swego wieku - ale jak dotąd ten zdradziecki szkop, Alzheimer, nie ma do mnie żadnego dostępu.

[---]

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
PostWysłany: Sob 8:37, 07 Mar 2009
Administrator
Administrator

 
Dołączył: 06 Mar 2009
Posty: 321
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Gdańsk





PROZA FABULARNA MARKA NOWAKOWSKIEGO
NA TLE ZJAWISK POKREWNYCH W LITERATURZE





Nazywam się Tomasz Kyc i jestem nauczycielem języka polskiego. Obecnie pracuję w gimnazjum. Mój staż pracy wynosi 6 lat. Od 2003 roku jestem nauczycielem mianowanym. W chwili obecnej pracuję nad dokumentacją na stopień nauczyciela dyplomowanego.




PROZA FABULARNA MARKA NOWAKOWSKIEGO NA TLE ZJAWISK POKREWNYCH W LITERATURZE


Marek Nowakowski był [jest] jednym z ciekawszych prozaików powojennych i zarazem jednym z niewielu pisarzy, debiutujących tuż po październiku 1956 roku, którzy potrafili doskonale uchwycić i poddać ocenie zaistniałą sytuację. W jego powieściach nie ma miejsca dla optymizmu. Ich bohaterowie skupiają pewne cechy charakterystyczne dla całego marginesu społecznego: egoizm, egocentryzm, konformizm, słabość, strach i żądza posiadania. Pisarz ukazuje szarą rzeczywistość pełną brudu i bezprawia. Świat, którym rządzą pijacy, złodzieje, alfonsi i prostytutki.

Autor Benka Kwiaciarza opisuje zupełnie realny świat i w ten sposób demaskuje prawdziwą rzeczywistość. Nie jest to jednak jego jedyny cel, ponieważ swoją uwagę skupia także na jednostkach. Porusza ważne problemy ściśle związane z ludzką egzystencją.

Wprawdzie bohaterami większości utworów Marka Nowakowskiego są mężczyźni, ale przecież zawsze obok nich pojawiają się kobiety. Stanowią one niejako odrębny problem jego twórczości. Zazwyczaj nie są to niewinne, czyste, młode dziewczyny. Wprost przeciwnie, płeć piękną u Nowakowskiego reprezentują dojrzałe kobiety – najczęściej prostytutki, które doskonale wiedzą, czego chcą od życia i jakie jest ich miejsce w tym paskudnym świecie. Pisarz często pokazuje ich bezwzględność i cynizm, który wynika także z głupoty i słabości mężczyzn. Z drugiej jednak strony i one stają się nieraz przedmiotem manipulacji, jak chociażby w opowiadaniu pt. Wariatka (Układ zamknięty).

W 1957 roku na łamach „Nowej Kultury” Nowakowski opublikował opowiadanie pt. Kwadratowy, które uważa się za właściwy debiut literacki tego pisarza. Wkrótce zaczął publikować liczne nowele i opowiadania na łamach wielu czasopism. Nowakowski to przede wszystkim autor wielu zbiorów opowiadań, ale nie tylko nimi zajmował się w swojej pracy pisarskiej. Jest także autorem wielu powieści, mikropowieści, scenariuszy filmowych, utworów dramatycznych, słuchowisk radiowych, miniatur literackich.

Twórczość literacka Marka Nowakowskiego nie doczekała się dotąd gruntownego opracowania. Wprawdzie dorobek literacki autora Benka Kwiaciarza był przedmiotem rozważań wielu eseistów i krytyków, ale pomimo licznych artykułów prasowych, recenzji i esejów, nie ukazała się dotąd żadna większa praca naukowa, dotycząca twórczości tego artysty. Być może wpłynął na to stan recepcji utworów autora Benka Kwiaciarza. Wielu młodych ludzi nie wie nawet kim jest Marek Nowakowski, nie wspominając już o znajomości jego książek. Mimo wszystko uważam, że warto przyjrzeć się bliżej twórczości tak znakomitego pisarza.

Moje spostrzeżenia dotyczące prozy fabularnej Nowakowskiego wyrosły z głębokiego przekonania o jej wyjątkowości. Po lekturze powieści i opowiadań tego pisarza nasuwają się pewne pytania. A mianowicie: dlaczego bohaterowie Nowakowskiego wybierają taką, a nie inną drogę życiową? Co kieruje ich postępowaniem i sprawia, że buntują się przeciw tak zwanemu „normalnemu życiu”, nie mogąc sobie znaleźć w nim miejsca, skoro potrafią żyć według własnego kodeksu moralnego? Dlaczego wybierają życie poza prawem, skazując się zazwyczaj na tragiczny koniec? Z drugiej strony zastanawiające jest to, skąd u ludzi marginesu społecznego tyle dumy i samozaparcia. Chcąc odpowiedzieć na te pytania należałoby się najpierw przyjrzeć postaci autora i jego pokoleniu. Inaczej mówiąc trzeba wskazać miejsce prozy autora Benka Kwiaciarza na tle literatury krajowej i dostrzec podobne zjawiska w literaturze zagranicznej.

Marek Nowakowski należał do pokolenia, w którym wśród najwartościowszych pisarzy znalazło się wielu niepogodzonych z życiem, rozczarowanych nie umiejących znaleźć sobie miejsca w normalnym społeczeństwie. Niestety zniszczyli oni i siebie i swój własny talent. Twórcę Benka Kwiaciarza zalicza się do „pokolenia Współczesności”. Był typowym reprezentantem tej formacji.

Stefan Kisielewski – przyjaciel i zarazem recenzent twórczości Leopolda Tyrmanda zwracał zawsze uwagę na podobieństwo pisarza do bohaterów jego utworów. Podobnie jest z twórczością pisarzy „Pokolenia 56”. Bohaterami opowiadań, czy powieści są często sami twórcy. Tak jest w wielu utworach Marka Nowakowskiego np. opowiadania Kocioł, Popapraniec, mikropowieść Robaki.

Ale to nie wszystko. Okazuje się, że tych podobieństw do prozy autora Filipa jest znacznie więcej. Dzieje się tak dlatego, że to właśnie Tyrmand swoją powieścią Zły zainicjował w literaturze nurt do którego zaliczamy zarówno Hłaskę, Iredyńskiego, jak i Nowakowskiego.

Łatwo zauważyć, że element biograficzny odgrywa dużą rolę w twórczości Leopolda Tyrmanda. Większość jego książek to rozbudowana i ubarwiona autobiografia. Już w tomie opowiadań Hotel Ansgar (1947) rodzi się stały bohater pisarza – wielki cwaniak, radzący sobie we wszystkich okolicznościach ulubieniec kobiet, bezgranicznie pewny siebie i swojego szczęścia. Podobny typ bohatera pojawi się później u pisarzy „Pokolenia 56”. W roku 1955 ukazała się powieść Tyrmanda pt. Zły - bestseller tamtych lat. Książka jest świetną panoramą Warszawy z 1954 roku. Warszawy pełnej aferzystów, chuliganów, złodziei, knajp, bazarów i wciąż zalegających ruin. Zły to także galeria ciekawych postaci. Są tu przedstawiciele milicji, prasy i oczywiście półświatka (podobnie jak później u Nowakowskiego, czy Hłaski).

Bezsprzecznie możemy zatem stwierdzić, że to właśnie ta powieść zainicjowała pewien nurt w literaturze do którego należą młodsi koledzy Tyrmanda, między innymi: Marek Hłasko, Ireneusz Iredyński i Marek Nowakowski. Wszystkich zaliczamy do tak zwanego „Pokolenia 56”. Ich utwory (zwłaszcza opowiadania) koncentrowały swoją uwagę na osobie osamotnionego bohatera. Mówiły o sprawach rozgrywających się na marginesie normalnego życia i wyrażały zdecydowanie pesymistyczny stosunek do świata. Akcja ich osadzona była w rzeczywistości brudnych przedmieść, bezdusznych dzielnic. Tło zawsze było szare i pospolite. „Pokolenie 56” szybko się rozsypało, ale wielu pisarzy wyznawało w swoich utworach jego idee.

Należy do nich Marek Hłasko – lider młodego pokolenia prozaików. Wcześnie przerwał edukację szkolną i został szoferem, dlatego też mówi się o nim, że „ciężarówką wjechał do literatury”. Był bożyszczem i zarazem enfant terrible Warszawskiego środowiska. Wsławił się różnymi drakami, głównie w popularnej wówczas knajpie „Kameralna” przy ulicy Foksal. Ciągle szukał czegoś nowego, chciał poznać życie we wszystkich jego przejawach, nie potrafił nagiąć się do żadnych reguł. Gdy jedni twierdzili, że jest alkoholikiem, renegatem pozbawionym uczuć, inni uwielbiali go za nieszablonowość, zachwycali się jego umiejętnością zjednywania sobie przyjaciół i dużym poczuciem humoru. W ten sposób wplątywał się powoli w sidła legendy, jaka do dzisiaj otacza jego postać.
W 1958 roku wyjechał do Francji, gdzie udzielił kilku zakazanych wówczas wywiadów. Władze odmówiły mu przedłużenia ważności paszportu, a później zabroniły prawa powrotu do Polski. Od tego czasu przebywał i publikował za granicą. Za żelazną kurtyną młody, zbuntowany pisarz, ukazujący w swych utworach brutalną prawdę o życiu w państwie komunistycznym traktowany był jak głos nowego pokolenia Polaków. Jego wybryki opisywała prasa światowa. Do tej pory uważany jest za „polskiego Jamesa Deana”, aktora amerykańskiego znanego zwłaszcza z filmu „Buntownik bez powodu”. Był zresztą do niego podobny.
Głównym motywem debiutanckiego tomu Marka Hłaski jest konfrontacja młodzieńczych marzeń z brudną rzeczywistością. Jego opowiadania zdumiewały nieznaną dotąd brutalnością. Później zasadniczym motywem staje się rozdźwięk między rzeczywistością a marzeniem. Jego bohater to podobnie jak u Tyrmanda, jakaś wersja portretu samego Hłaski. Szofer bądź lotnik, alfons i kryminalista, alkoholik i awanturnik nieustannie kogoś za coś albo bez powodu okładający. Centralne miejsce w jego opowiadaniach zajmuje erotyka. Sam pisarz twierdził, że interesuje go właściwie tylko to, co dzieje się między kobietą a mężczyzną. Ten utalentowany twórca miał bardzo dziwny stosunek do kobiet. W jego utworach są one obiektem nieustannego pożądania, a z drugiej strony przyczyną wszelkiego możliwego zła. W twórczości Hłaski można dostrzec pogłębiony pesymizm w spojrzeniu na sprawy damsko – męskie i równocześnie tęsknotę za czystością i prawdziwością uczuć. Bunt Hłaski jest, jak wskazują jego krytycy, trochę metafizyczny, a trochę bezprzedmiotowy. Literackie źródła jego wizji świata są bardzo rozległe, od Dostojewskiego do Hemingwaya i Caldwella. To sprawia, że utwory Hłaski są niezwykle teatralne i chętnie czytane zarówno w Polsce jak i w innych krajach. W prozie Marka Hłaski ucieleśniała się buntownicza strona postawy „Pokolenia 56”. Ukazywała ona życie pełne brudu, gwałtu, udręki niesprawiedliwości. Środowiska prowadzące beznadziejną grę w losem. Hłasko, podobnie jak i Nowakowski i Iredyński opisywał miłość przeważnie zbrukaną i daremną, ale zawsze wyjątkową. Tworzył rozmaite wersje bohatera przegranego, lecz ciągle rzucającego wyzwanie światu. Mimo, iż odszedł tak wcześnie pozostawił po sobie spory dorobek literacki. Stał się jednym z najsłynniejszych polskich pisarzy powojennych. Równocześnie utorował drogę całej generacji. Zginął w tajemniczych okolicznościach w Wiesbaden w 1969 roku. Polski pogrzeb pisarza, na który przyszła ogromna rzesza ludzi, stał się cichą manifestacją i świadectwem tego, że Polacy o nim nie zapomnieli.
Kolejnym przedstawicielem pokolenia tych, którzy chcieli inaczej pisać i inaczej żyć jest Ireneusz Iredyński. Autor Dnia oszusta był przekonany, że wszystko, co istnieje, jest warte tylko kompromitacji, dlatego nie ma po co się przed nią wstrzymywać. Szaleństwo i drastyczność stały się dla niego sposobem bycia i receptą na życie. W szerszych kręgach znana była nie tyle twórczość Iredyńskiego, ile fama skandalu, która go otaczała. Zwariowane życie, okrutne dowcipy, obłąkańcze wyczyny bez liczenia się z jakimikolwiek konsekwencjami, śmiałe poczynania erotyczne. Knajpy, nieustanne pijaństwo, awantury – oto obraz Irka. Legenda zwielokrotniała jeszcze rzeczywistość. Faktycznie, człowiek ten – podobnie jak Hłasko – przeszedł przez życie w smudze skandalu.
Bohater twórczości prozatorskiej Ireneusza Iredyńskiego, to już nie doliniarz, alfons, ulicznik czy złodziej, jak to było u Nowakowskiego lub Hłaski. Jest nim obiecujący, młody intelektualista lub artysta. Jego egzystencja nie jest rezultatem rozmaitych życiowych potknięć czy katastrof, lecz postawą świadomie przyjętą. Akcja powieści Iredyńskiego, podobnie jak Nowakowskiego, czy Hłaski, rozgrywa się na dalekich peryferiach współczesnego życia. Ich bohaterowie są wyobcowani ze społeczeństwa. Nie obowiązują ich żadne normy moralne. Z drugiej strony są oni portretem samego autora.

Szarość, klęska uczuć, zanegowanie pozytywnych wartości – oto wyznaczniki świata prozy Iredyńskiego. W jego powieściach ludzie nawet sobie bliscy potrafią być wobec siebie bezwzględni. Pesymizm powieści wzmagają obrazy obskurnych ulic, knajp, pokoi. Nieodłącznym atrybutem postaci przez siebie stworzonych, uczynił Iredyński alkohol, który na zawsze został związany zarówno z jego biografią, jak i legendą. Pisarz uczynił go towarzyszem bohaterów, robią wszystko, by mieć go przy sobie. Dopełniają w ten sposób procesu własnej degradacji.
Iredyński w swym życiu szukał przede wszystkim siebie, przekraczając przy tym kolejne granice: brutalności, alkoholu, duchowego ekshibicjonizmu czy raczej duchowej brutalności przede wszystkim wobec własnej osoby. Starał się być takim, jakim chciano go widzieć; postępować tak, jak tego oczekiwano.

Twórczość Hłaski, Iredyńskiego i Nowakowskiego traktowana była jako głos nowego pokolenia Polaków. Na zachodzie podobnym głosem pokolenia była Franciszka Sagan. Część krytyków twierdziła, iż jej twórczość świadczy o całej generacji. Niepokoił ich upadek obyczajów, brak zasad i optymizmu. Inni sugerowali, że jest to błysk na literackim firmamencie, który tak szybko zgaśnie, jak gwałtownie się pojawił. Poza tym rodziło się wiele przypuszczeń na temat pisarki. Uważano, że jest to dziewczyna pełna kompleksów, zepsuta przez środowisko. A wszystko za sprawą jednej minipowieści wydanej w 1954 roku przez Julliarda – Bonjour tristesse („Witaj smutku”). Zaszokowana sławą Sagan postanowiła się ujawnić. Okazało się wówczas, że naprawdę nazywała się Franciszka Queiraz i pochodziła z zamożnej rodziny mieszczańskiej. Nie była zbyt pilną uczennicą, ale na maturze otrzymała najlepszy stopień z języka francuskiego. Jej twórczość dowiodła, że doskonale poznała dzieła światowej sławy pisarzy. Nie można było jej zarzucić braku znajomości pisarskiego rzemiosła. Utwory Franciszki Sagan charakteryzują się zręczna kompozycją, pewną dawką psychologizmu i nienagannym stylem. Wokół Sagan, podobnie jak wokół pisarzy „Pokolenia 56” urosła legenda. Korzystając z napływu pieniędzy Franciszka zaczęła realizować swe marzenia. Wydawała pieniądze bez pamięci. Kupowała najdroższe samochody, wille, posiadłości. Tańczyła „be – bopa” w paryskich lokalach. Siła przyciągajaca Sagan tłumaczy sukces wydawniczy jej minipowieści. Tłumaczy go także reklama i śmiałość tematu - kazirodztwo, mord erotyczny. Pisarka stała się legendą i symbolem dla młodego pokolenia Francuzów. Twórczość Sagan, podobnie jak później utwory Hłaski, czy Nowakowskiego traktowano jak głos całej generacji, wskazując przy tym na upadek obyczajów, brak zasad, przekreślenie wartości i pesymizm.
Twórczość Marka Nowakowskiego rysuje się na tym tle dość wyraziście. Jest jednym z ciekawszych zjawisk, jakie pojawiły się na literackiej mapie Polski po roku 1956. Swą karierę pisarską rozpoczął tak jak Hłasko od drobnych obrazków rejestrujących życie warszawskiego środowiska marginesu.

Wprowadził do literatury obserwacje z życia środowisk przestępczych i pasożytniczych, bytujących na peryferiach Warszawy (zbiory: Ten stary złodziej 1958, Benek kwiaciarz 1961). Penetrował i potrafił w sposób interesujący oraz nowatorski ukazać środowiska szeroko rozumianego marginesu społecznego. Podejmując taką tematykę, nie był w literaturze tego okresu odosobniony. Podobnymi sprawami interesował się między innymi Marek Hłasko. Pisarstwo Nowakowskiego budziło jednak zainteresowanie z tego względu, że świat przez niego kreowany podlegał swoistym prawom moralnym. Przedmiot opisu, a zarazem pewnej fascynacji stanowiła w jego opowiadaniach mentalność lumpa skłóconego z porządkiem obyczajowym i prawnym. Wolnego od rygorów społecznych, a jednocześnie tworzącego własny kodeks postępowania, w którym obok przemocy jest miejsce na solidarność.
Twórczość Nowakowskiego zmieniała się z biegiem czasu. Jej przedmiotem był początkowo świat marginesu społecznego, gdzie paserzy, złodzieje i prostytutki odgrywali coś w rodzaju bohaterów pozytywnych. W tym okresie pisarz stosował prezentację behawiorystyczną. Pokazywał ludzi, sytuacje, rzeczy nie pozwalając narratorowi na jakikolwiek komentarz. Z upływem czasu rozszerzył krąg obserwacji z marginesu, na środowiska wielkomiejskie. Obok złodziei i paserów pojawili się ludzie z pogranicza pracy fizycznej i` umysłowej. Drobni urzędnicy, sklepikarze, różni kombinatorzy, wykolejeni inteligenci, bywalcy spelunek i nocnych lokali.

Wiodą oni życie banalne, pozbawione ambicji i perspektyw. Zazwyczaj ich żałosną egzystencję burzy gwałtowna odmiana losu: wewnętrzny bunt, poczucie osaczenia i pustki, żywiołowe uczucie wiodące do zerwania więzi społecznych i rodzinnych, niszczących nałogów, obsesji i autodestrukcji. Nowakowski najchętniej opisuje tych, z którymi sam nie miałby o czym rozmawiać. W jego utworach pojawiają się różne środowiska (nie tylko peryferyjne wobec Warszawy) na przykład; rybackie, chłopskie.
Marek Nowakowski rozpoczął swoją pisarską drogę do opisu świata, który znał najlepiej. Zaczął od literatury – niezwykłe to u młodego pisarza – przedmiotowej, co trafnie podkreślił przed laty Henryk Bereza, wnikliwie towarzyszący swym krytycznym osądem pierwszym książkom autora Benka Kwiaciarza. Był to świat, który go zafascynował, ale zawsze czuł się w nim tylko przybyszem, mającym jeszcze inne, jakby drugie życie. Margines społeczny był tym, co Nowakowski musiał opisać, bo był to świat stałych wartości, obyczajów, które się nie zmieniły pod wpływem zachodzących w powojennej rzeczywistości przemian.

Świat opisany w Tym starym złodzieju (1958) i Benku Kwiaciarzu (1961) nie zna gwałtownych procesów przemian społecznych, stosunki międzyludzkie nie podlegają w nim intensywnym naciskom zewnętrzności, ale posiadają jeszcze swoją naturalność i swobodę. To enklawa rządząca się własnymi prawami, przestrzegająca swoistego kodeksu moralnego. Jest to środowisko niemal doskonale odizolowane od spraw dręczących resztę społeczeństwa.

W świecie prozy Nowakowskiego wszystko toczy się utartym trybem, powoli i ze swoistym namaszczeniem. Nisko, poniżej poziomu społecznej przeciętności. Ale za to stosunki międzyludzkie wewnątrz tej enklawy posiadały zatraconą gdzie indziej jasność: wiadomo było, jak postępować, kto jest przyjacielem, kto wrogiem, a kto frajerem. W społeczeństwie przestawiano ludzi, jak pionki na gigantycznej szachownicy, niszczono tradycję i obyczaje, a tu obowiązywała nadal solidarność, wierność kodeksowi postępowania przyjętemu od poprzedników. Ci ludzie rezygnują z jakichś tam wygód, by zachować twarz, są dumni, „charakterni”, jak by to powiedział bohater Nowakowskiego. Pisarz odnalazł w nich to, czego nie widział gdzie indziej.
Tu narrator tej prozy znajdował azyl, prostotę gdzie indziej nieobecną, ale też nigdy nie dał się temu środowisku wchłonąć bez reszty. Z perspektywy późniejszych utworów widać, że narratora fascynowało to środowisko z jeszcze innego powodu: dostarczało namiastki wielkiej przygody. Tak dochodzimy do zasadniczego chyba dla całej twórczości Nowakowskiego tematu: możliwości samorealizacji, jakie stwarza człowiekowi świat, w którym żyje. Inaczej powiedzieć można, że tym tematem jest niemożność zrealizowania własnych marzeń w zderzeniu z rzeczywistością pozbawioną jakichkolwiek perspektyw. Według Nowakowskiego niemal wszyscy ludzie są w jednakowym stopniu pozbawieni szans realizacji marzeń, dla wszystkich świat jest jednakowo nieprzyjazny. I wszyscy chcą czegoś więcej niż mają, ale stają bezradni wobec przeszkód, na jakie napotykają, szamocą się, a później rezygnują. Ten motyw poczucia swoistej ciasnoty perspektyw oferowanych przez świat powraca z dużą siłą we wszystkich najważniejszych utworach Nowakowskiego.

Nowakowski szukając w świecie trwałych zasad moralnych dostrzegł je w środowisku najmniej – zdawałoby się – spodziewanym, ale też w trakcie tych swoich penetracji zrozumiał, że niezależnie od życiowego usytuowania człowiekowi zawsze jest niewygodnie, zawsze odczuwa jakiś brak, który jest niejako zasadą organizującą jego życie. Najczęściej jest nim rozmaicie pojmowana wolność, wolność od układów, od nudy, od społeczeństwa. Wolność do realizacji samego siebie w zgodzie z własnymi wyobrażeniami o ludzkiej pełni.

Autor tych wszystkich opowiadań musiał na planie artystycznym doświadczyć podobnych stanów, musiał odczuć nader szybko, że obrana formuła pisarska jest krępująca dla jego talentu, zainteresowań. Przedmiotowość przestała pisarzowi wystarczać, nie mógł już wyłącznie w ten sposób opisywać świata.

W prozie Nowakowskiego zaczyna występować jawny narrator najczęściej utożsamiany z samym pisarzem, do tego stopnia, że np. w Robakach (1968) jest autorem Marynarskiej ballady (1966), o której tworzeniu między innymi ten tekst traktuje. Narrator jest więc najczęściej porte parole autora, z czego jednak nie mamy prawa wyciągać jakichś dalej idących wniosków.

Pisarstwo Marka Nowakowskiego uwikłane jest w konteksty epoki. Wiąże się z wciąż niedostatecznie wyjaśnionym w naszej literaturze i kulturze okresem lat pięćdziesiątych, ale nie tylko, gdyż jego twórczość jest ciągle otwarta. To właśnie w drugiej połowie lat pięćdziesiątych rozwinęło się w polskiej literaturze pisarstwo tzw. outsiderów. W taki sposób pisali: Hłasko, Iredyński, należący do starszego pokolenia – Tyrmand i inni. Trudno było znaleźć dla siebie miejsce wśród tak wspaniałych prozaików, zaprezentować własny styl. Marek Nowakowski potrafił tego dokonać. Jego utwory budziły zawsze żywe zainteresowanie czytelników i krytyki literackiej. Niezwykle ciekawe pomysły realizowane w utworach pozwoliły poznać Nowakowskiego jako wielkiego prozaika. Pisarza, który pokazywał szarą, pozbawioną złudzeń rzeczywistość. Opisywał życie marginesu społecznego, ale także egzystencję zwykłych ludzi. Bogactwo motywów i problemów zawartych w jego powieściach jest niezmierzone. Warto więc sięgać po utwory Marka Nowakowskiego i analizować je, zwłaszcza, że jak do tej pory pisarz nie doczekał się opracowania typu historycznoliterackiego.


Bibliografia przedmiotowa:

Bugajski L., W gąszczu znaczeń, Kraków 1988.
Bukowska A., Przemiany czasu, Kraków 1967.
Desanti D., Nowe zjawisko literackie we Francji: Francoise Sagan, „Przegląd Kulturalny” 1956, nr 37.
Drewnowski T., Dwa dni oszusta, „Polityka” 1963, nr 16.
Galant J., Marek Hłasko, Poznań 1996.
Iwasiów I., Opowieść i milczenie. O prozie Leopolda Tyrmanda, Szczecin 2000.
Kaskaderzy literatury, red. E. Kolbus, Łódź 1986.
Lem S., Miniatura nihilisty „Twórczość” 1963, nr 3.
Pasterska J. Świat według Tyrmanda, Rzeszów 2000.
Siemiński W., O Ireneuszu Iredyńskim, „Tygodnik Solidarność” 1992, nr 51/52.
Stabro S., Legenda i twórczość Marka Hłaski, Kraków 1985.
Zabierowska K., Składnia utworów Marka Nowakowskiego, Katowice 1990.



[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
PostWysłany: Sob 8:37, 07 Mar 2009
Administrator
Administrator

 
Dołączył: 06 Mar 2009
Posty: 321
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Gdańsk





Życie z dnia 2001-06-15


WYPISAĆ TAMTEN CZAS

Marek Nowakowski






Zna tysiące ludzi. Wielu z jego przyjaciół nie należy do wyższych sfer, a przez całe dziesięciolecia podtrzymuje z nimi stosunki. Niektórym nawet dedykował swoje utwory: przyjacielowi, którego zwał królem farmazonu i bajeru, innemu z dawny



Wydał wiele książek; m.in.: "Silna gorączka", "Zapis". "Robaki", "Mizerykordia", "Gdzie jest droga na Walne", "Książę Nocy", "Chłopak z gołębiem na głowie". Pokazywał obrzydliwości ludzkiej natury, małość ludzkich postępków, poczucie zagubienia, bezsensu i beznadziei, straszne i śmieszne przejawy obyczajowości i bytowania w PRL-u. W nowych czasach też dostarcza strawy swoim czytelnikom. Wraca czasami do PRL-u, jak w powieści "Reda". Ale obserwuje też absurdy, śmieszności i niegodziwości nowej Polski. W tomie "Prawo prerii" pokazuje i pełnych pychy, pewnych siebie, prostackich nuworyszów, i ciemne mechanizmy funkcjonowania pewnych kręgów biznesu, i rozkoszniaków, pieszczących na majówce swoje nowe superauto, i tych, których w nowym ustroju dopadło ubóstwo, lecz z wytrwałym mozołem w barach mlecznych usiłują ocalić swoją godność. W zbiorze "Powidoki" z nostalgią opisuje barwne typy i zakątki nie tak dawnej jeszcze Warszawy. Były także pozycje słabsze, sam przyznaje, że wydał parę "zakalców".

Pisarz był kilkakrotnie wyróżniany. Jest laureatem nagród: Fundacji im. Kościelskich (1968), Nagrody Kulturalnej "Solidarności" (1982). "Pulsu" (1982), Nagrody Wolności francuskiego PEN-Clubu (1983), Związku Polskich Pisarzy na Obczyźnie (1984), Fundacji im. Alfreda Jurzykowskiego (1984). Napisał do tej pory około pięciuset opowiadań. Jego pierwszy tom Marek Hłasko przywitał entuzjastyczną recenzją. Był doceniony przez krytykę, czytelnicy rozchwytywali jego książki. Jednak nie ma w nim nic z pyszałkowatej wyniosłości ani (co jeszcze gorsze) protekcjonalności ludzi sukcesu. Jest urzekająco bezpośredni.
Sześćdziesięciopięcioletni dziś Marek Nowakowski wydaje się wciąż pełen młodzieńczego wigoru i zaciekawienia światem jak wówczas, gdy buszował po warszawskim Śródmieściu, zaś swoje bystre obserwacje przetwarzał literacko w prozę barwną, bujną, żywiołową, pulsującą życiem, rozpalającą wyobraźnię kolejnych generacji PRL-u i podsycającą apetyty na poszerzenie sfery wolności.

Gdy użyć sformułowania "ludzie marginesu" w odniesieniu do bohaterów jego prozy, Nowakowski reaguje rozdrażnieniem. Ma rację. Przesadą jest mówić, że korowód jego postaci to świat wykolejeńców, złodziei, paserów i prostytutek. To w dużej mierze świat ludzi szarych, trochę dobrych, trochę złych, zaplątanych w swoje egoizmy i małe pragnienia, a także ludzi skrzywdzonych i odrzuconych. - Myślę, że przede wszystkim interesowali mnie ludzie, którzy chcieli jakoś żyć po swojemu, co jest antidotum na uniformizację typową dla systemów komunistycznych - mówi pisarz. - Żyli pokracznie, często nieudolnie, dziwnie, śmiesznie, tragikomicznie, ale inaczej.

W wielu opowiadaniach Marka Nowakowskiego są wątki autobiograficzne. Jednakże prawda z wyobraźnią, rzeczywistość z fikcją literacką przeplatają się w sposób na tyle zawiły i nieodgadniony, że popełniałby błąd ten, kto próbowałby odtworzyć sobie prawdę o autorze na podstawie jego prozy. Pisarz zniechęca do takich wysiłków. Sam opowiada o swojej przeszłości.



Chłopak z przedmieścia

Dom w podwarszawskich Włochach, w których wyrastał, był domem surowych zasad i porządku. Ojciec Antoni Nowakowski, człowiek jeszcze dziewiętnastowieczny, urodzony w zaborze rosyjskim, za swoje największe przeżycie uważał wybuch niepodległości. Był zafascynowany osobą marszałka Piłsudskiego. Społecznik i pedagog, nauczycielem został z powołania, później był kierownikiem szkoły powszechnej. Nazwał ją imieniem marszałka Piłsudskiego. Na parterze stało brązowe popiersie Komendanta. Budowę szkoły zaczął w 1930 r. Zbierał pieniądze ze składek społecznych w zielonym zagłębiu Warszawy: Włochy, Pruszków, Michałowice. W tym samym czasie proboszcz budował świątynię. Równocześnie więc powstawały dwa fundamenty życia: szkoła i kościół. Antoni Nowakowski organizował zabawy dla rodziców, uczniów i dla całego miasteczka. Dochód był dzielony po równo na kościół i szkołę.
Nauczycielem był pryncypialnym, wymagającym, surowym ale sprawiedliwym. - Ojciec miał już dobrze po osiemdziesiątce - wspomina dziś Marek Nowakowski - a tu raptem na ulicy jeden z jego uczniów, trochę podpity, rzuca się na niego, obejmuje, całuje z czułością i powiada: panie kierowniku, pan mnie nie puścił z klasy do klasy, ale pan mnie tym czegoś nauczył; ja się potem naprawdę przykładałem.
Matka Stanisława również była nauczycielką. Ale także i sam Marek jako młody chłopak był po wojnie przez krótki czas "nauczycielem". Uczył kolegów, którzy nie umieli czytać. Zorganizował spontaniczny kurs dla przyjaciół furmanów, węglarzy, młodych chłopaków z przedmieścia. Ojciec nie był zwolennikiem nowego porządku, ale uważał, że należy się w powstałych ramach zająć pracą organiczną. Był legalistą. Państwo było dla niego wielką wartością. Chociaż złe, ale jednak państwo. Pamiętał czasy zaborów.



Żywioł życia

Kiedy miał 16 lat, na mgnienie oka zafascynowało go ZMP. Czuł się prawie jak Dzierżyński. A potem odfascynowało. I rzuciło w zupełnie inną stronę. Szukał nowych ścieżek w tym spontanicznym pędzie po życie.
- Były w tym może po trosze bunt i prowokacja młodego szczenięcia, przekora wobec rodziców - stwierdza Nowakowski. - Fakt, że chciałem zgłębiać ciemne strony życia, też był rodzajem prowokacji, ojciec przecież był legalistą. Nie czułem się jakimś walczącym wojownikiem, ale mnie oficjalne ramy po prostu kompletnie nie interesowały. Szukałem swojej własnej niszy, jakiejś enklawy, jakiegoś azylu. Po omacku, na ślepo szukaliśmy dla siebie przywódców, bohaterów, którzy pokażą nam drogę i poprowadzą. Uwielbialiśmy wszystkich zbuntowanych, chodzących własnymi ścieżkami. Z emocją szeptaliśmy o Burmajstrze i jego kolegach, którzy konspiracyjnie zbierali się przy kościele św. Barbary i chcieli walczyć, ale z podobnym zachwytem mówiliśmy o znanych rzezimieszkach, którzy w czujnie kontrolowanym świecie wymykali się pogoniom.

Dom z tego okresu pamięta jako taki, który dawał poczucie bezpieczeństwa. Do domu się wracało i w nim lizało się rany. I było się przyjmowanym. Z wyrzutami, z krzykiem, ale jednak. - Miało się swoją pieczarę - powiada. Zanim zaczął pisać, miał jeszcze parę istotnych doświadczeń. Pracował cztery miesiące na dole w kopalni Rybnickiego Zjednoczenia Węglowego. Miał tam wypadek: złamany palec. Kopalnia to była dobra szkoła. Ciekawe doświadczenie, ciekawi ludzie, zewsząd. Mieszkali w pięcioosobowych pokojach w hotelu górniczym. Ten kwartał zaowocował w późniejszych czasach opowiadankiem "Chamuś" - o wieśniaku, który ruszył na zew górniczy, żeby się dorobić, bo tam dobrze płacili. Nowakowski skończył też studia prawnicze, aczkolwiek bez tytułu magistra. Nie traktował ich całkiem serio, ani myślał być sędzią, prokuratorem czy adwokatem. Znał wymiar sprawiedliwości i wiedział, co o nim myśleć. - Te studia to był prezent dla ojca, który był człowiekiem porządku - zauważa dziś.



Pierwszy krok i następne

Zaczął pisać pod wpływem doznań, przeżyć, skumulowanych emocji. Nie chciał być zrazu zawodowym pisarzem. Uważał, że zawodowstwo jest zaprzeczeniem pisania z wewnętrznej potrzeby. Na początku chciał, żeby pisarstwo było tylko dodatkiem do życia. Z biegiem lat stało się jego głównym nurtem. Debiut w 1957 r. został przyjęty bardzo dobrze. Najpierw opowiadanie "Kwadratowy", drukowane m.in. na łamach "Współczesności", a także "Twórczości", co już było, jak na owe czasy, pewną nobilitacją. Potem tom opowiadań "Ten stary złodziej". Z jednej strony był sukces, z drugiej jednak kręcenie nosem. Młody pisarz nie stał się ulubieńcem władzy. Zaczęto kojarzyć go z Markiem Hłaską, a to był czas, kiedy Hłasko po wyjeździe do Paryża nie został wpuszczony z powrotem. Skojarzenie było proste: widzenie rzeczywistości przez pryzmat samych złych stron, czarnowidztwo.

Nowakowski wspomina dziś Hłaskę z dużą sympatią, nie tylko dlatego, że ten, jako już znany młody prozaik, napisał debiutantowi entuzjastyczną recenzję wewnętrzną.
- Hłasko był dla mnie ważnym przeżyciem, bo wprowadził literaturę ulicy - stwierdza.
Po 1956 r. jego teksty drukowane w "Po prostu" czytałem z dużym zainteresowaniem. Był na pewno szalenie utalentowanym pisarzem. Ale ja nie czuję z nim pokrewieństwa. Może o tyle tylko, że on i ja sięgaliśmy po tematy ulicy. Ale inaczej to wszystko widzieliśmy. Hłasko był sentymentalny, rzewny. rozdzierający serce i szaty: kłopoty, bieda, nieszczęśliwi kochankowie. Ja patrzę na życie bardziej zimno.

Od początku więc Nowakowski był zarazem głaskany i trzymany na krótkiej smyczy. Miał sojuszników w kręgach krytyki literackiej, np. bardzo go chwalił Henryk Bereza. Z drugiej strony prowadził boje z wydawnictwami. Zaniżano nakłady, nie wznawiano, żeby zbyt nie rozpowszechniać zbiorów, które, tak jak "Ten stary złodziej", były rozchwytane na pniu. Umowa z "Iskrami" na wydanie "Benka Kwiaciarza" została przez wydawnictwo zerwana. Tego i innego typu figli płatano mu wówczas i później więcej.

Ale pisarz nigdy nie dramatyzował, nie popadał we frustrację, nie zniechęcał się. Pisanie było niezależne: wydrukują, to wydrukują, nie, to nie. Przyjął też pewną zasadę: "nigdy sobie nie pomagać".
- To jest taka męska czysta gra - stwierdza. - Człowiek się najlepiej czuje, gdy bez żadnych środków pomocniczych to, co robi, zyskuje uznanie. Pisanie jest sprawą osobistą, musi być niezależne, można w nim być najbardziej suwerennym.

Dlatego Nowakowski unikał różnego typu uzależnień, mocodawców, był po troszę outsiderem.
- Mając etat, ryczałt, zaczyna się już być w jakimś kręgu, choćby w kręgu wynagradzania. A ja dostawałem pieniądze tylko za to, co wydrukuję: to jest na pewno czysta sprawa i na pewno to mi pomogło - stwierdza.



Obywatel prozaik

Pisarz dość wcześnie, bo jeszcze przed 1968 r., znalazł się w nurcie kontestacji. Coraz częściej nękała go cenzura. Ważnym momentem był dla niego marzec 1968 r. Napisał błyskawicznie książkę dotyczącą wydarzeń tamtego okresu pt. "Jak zazdroszczę Cyganom". Było w niej i o sterowanym odgórnie partyjnym antysemityzmie, i o wymianie starego garnituru partyjnych na nowy. Fotokopie stroniczek były przemycone do Jerzego Giedroycia. Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński i Konstanty Jeleński bardzo nalegali, żeby to momentalnie drukować. Mimo jednak, że taka natychmiastowa reakcja na to, co się działo w Polsce, byłaby prawdopodobnie wybuchem literacko-politycznym, przynoszącym zarazem splendor i profity samemu pisarzowi, Nowakowski nie zdecydował się na druk, uznając, że książka jest słaba literacko. Poszczególne opowiadania były w późniejszym okresie drukowane na łamach "Kultury" pod pseudonimem Seweryn Kwarc.

Nowakowski włączył się też w powstawanie polskiego niezależnego obiegu. Publikował w wydawnictwach niezależnych. Był współtwórcą i przez jakiś czas członkiem zespołu redakcyjnego "Zapisu". Pod koniec lat siedemdziesiątych był też członkiem Zarządu Głównego ZLP. W 1981 r. na zjeździe ZLP mówił o obłudzie PRL-u: "Widziałem świat fikcji i kłamstwa, zgody na wszystko zło i apoteozy wszystkiego zła. Ludzie z tego świata obrastali w piórka, rangę i znaczenie (...). Obserwowałem pustynne zniszczenie w społeczeństwie, panowanie niby kultury opartej na kiczu i telewizji. W efekcie wyrastali jałowi ludzie, stwory zredukowane do kilku czynności, według recepty: żreć, chlać, kraść i tak kręcić". Stwierdzał wówczas, że trzeba patrzeć władzy na ręce, i dodawał, że obowiązkiem pisarzy jest nie poddać się zaleceniom o rozsądku i rozwadze. "Starać się trzeba wypisać tamten czas, dokopać się do dna tamtych lat. Do samych przegniłych korzeni" - mówił.

Postulat patrzenia władzy na ręce przyszło realizować w nowych okolicznościach. Wprowadzono stan wojenny. Nowakowski opisywał ten czas. Pod nazwiskiem, nie pod pseudonimem. Niektórzy koledzy się dziwili. I doczekał się. Od marca do czerwca 1984 r. był więziony pod zarzutem szkalowania PRL i ustroju socjalistycznego we współpracy z zagranicznymi ośrodkami dywersyjnymi. W jego obronie występowało wówczas wiele osób, między innymi przebywający w Ameryce Leopold Tyrmand. "Raport o stanie wojennym" został przełożony na dziesięć języków i uznany na Zachodzie za najbardziej rzetelne literackie świadectwo tego okresu dziejów Polski. Nowa Polska zrehabilitowała "przestępcę" Nowakowskiego. Kilku panów wzięło samochód i przywiozło z powrotem do domu pisarza książki, maszynopisy, rękopisy i inne przedmioty zabrane podczas rewizji w tamtych czasach.



Warto dalej żyć

Nowakowski nie ufa postkomunistom, sądzi, że nie mają sposobu na Polskę, a jedynie na władzę. Z kolei bliska mu prawa strona sceny politycznej prezentuje się żałośnie, ze swoimi niekończącymi się przetasowaniami. Polsce brak zdaniem pisarza odpowiedzialnych ludzi na poziomie, o jakim marzył Piłsudski. Zdaniem Nowakowskiego błędem było, że tak łagodnie, po franciszkańsku, potraktowano dawną warstwę rządzącą. Formacja wyrosła ze starych czasów stała się beneficjentem w nowych czasach. Patriotyzm dziś określa Marek Nowakowski jako umiejętność podporządkowania się interesom szerszej wspólnoty, silnego państwa. W prywatnym sensie rozumie go nieco inaczej. Powiada: - Tu jest atmosfera: czy dobra, czy zła, ale moja. Ja tą atmosferą oddycham, ona mnie żywi. Ona mnie oburza i cieszy. Ale jestem u siebie. Jestem zakorzeniony w przeszłości, w życiu mojego ojca, mojego dziadka. To jest mój fundament.

Nie dostrzega żadnych antenatów swojej "warszawskości". Nie jest nim ani Tyrmand z powieścią "Zły", ani Wiech, ani tym bardziej Stanisław Grzesiuk. "Warszawskość" wynikła po prostu z życia, to był teren jego penetracji. Jest całe mnóstwo pisarzy, których lubi, do których wraca, choć niekoniecznie czerpie z nich coś więcej niż frajdę czytelniczą. Są wśród nich Prou-st, Celine, Tołstoj, Bunin, Faulkner, Dos Passos. Czytał Balzaka, Maupassanta, lubi Iwaszkiewicza. Nie ceni powieści erudycyjnej w rodzaju Umberto Eco. Za wielkiego pisarza uważa Sienkiewicza.
Nie ma komputera. Od lat pisze ręcznie na papierze. I tak już zostanie. Ma wyśmienity słuch językowy, a muzyka mogłaby dla niego nie istnieć. W pokoju jest wprawdzie gramofon, solidny, starego typu i masa płyt długogrających. Ale muzyki raczej słucha żona. - Może to zabrzmi barbarzyńsko - powiada - ale muzyka nigdy specjalnie nie była mi potrzebna. Na ścianach wiszą obrazy nieżyjących przyjaciół pisarza: Jerzego Stajudy i Jana Lebensteina, m.in. grafiki z "Folwarku zwierzęcego" Orwella. Obok gobelin z motywem z Pisma Świętego tkany w dawnych latach przez pastora ewangelickiego.

Czy jest optymistą, czy pesymistą? Nie odpowie. Uważa, że opozycja optymizm - pesymizm jest głupia. Natomiast ma w sobie radość życia. Powiada: - Dziwię się, że tyle lat żyję. Dociągnąłem do wieku, który dawniej w moich rachubach był wiekiem Matuzalema. Myślę, że warto dalej żyć, potykać się, patrzeć, obserwować. Może coś z tego w pisaniu zaowocuje, może nie, ale warto ten pojedynek toczyć.



Krzysztof Górski


[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
PostWysłany: Sob 8:38, 07 Mar 2009
Administrator
Administrator

 
Dołączył: 06 Mar 2009
Posty: 321
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Gdańsk





Nekropolis 2

Marek Nowakowski




"Nekropolis 2" Marka Nowakowskiego to dziesięć barwnych opowiadań o Warszawie czasów PRL-u. Prozaik na kartach swojej książki umieszcza wspomnienia o miejscach, ludziach i zdarzeniach, które bezpowrotnie przeminęły. Jest w jego zbiorze zarówno miejsce na gorzkie przemyślenia, jak i na zabawne anegdoty.

Stolica, rzeczywistość peerelowska. Ludzie spotykają się w warszawskich kawiarniach, restauracjach, lecz najczęściej – barach. Wiele z tych osób za kilkadziesiąt lat będzie kojarzonych z kinem, literaturą czy sztuką. Przeplatają się wspomnienia o poetach – Leopoldzie Staffie, Julianie Tuwimie czy Agnieszce Osieckiej. Opowieści Nowakowskiego są żywe i dynamiczne. Autor rozwija wiele dygresji, które umiejętnie ze sobą splata, bardzo często – dowcipną pointą. Marek Nowakowski opisuje spotkanych przez siebie wiele lat temu ludzi. Mówi o ich wyglądzie i charakterze, miejscu spotkania, by zaraz rozwinąć krótką, pełną dygresji, anegdotę.

Czas młodości Nowakowskiego, przypadający na okres PRL-u, autor wspomina z ironią. Czytelnik bez trudu dostrzeże dystans narratora do opisywanych zdarzeń. Nowakowski płynie w tamte czasy, pozostaje jednak na uboczu – nigdy w centrum wydarzeń – skrupulatnie opisuje przestrzeń, wygląd budynków – Hotelu Victoria czy Europejskiego – zachowanie ludzi – swoich dawnych przyjaciół. Opisuje trudności w wydawaniu książek związane z cenzurą, problem z zachowaniem czystego sumienia lub współpracy i kontaktów z ubecją, przesłuchań, interwencji zomowców. Pisze o emigracji poszukujących lepszego i łatwiejszego życia przyjaciół do Francji i Stanów Zjednoczonych. Nowakowski nie ocenia ludzi, z którymi się spotykał. Byli to zarówno debiutujący literaci, odnoszący w późniejszych czasach wspaniałe sukcesy, jak również zwykli ludzie, którym nie udało się zrobić wielkiej kariery. Marek Nowakowski nikogo nie krytykuje. Zwykle natomiast swe szkice zamyka błyskotliwą pointą. Daje czytelnikowi swobodę w wydawaniu ostatecznych sądów. Współczesne losy bohaterów lub dzisiejszy stan opisywanych budynków kwituje jedynie lakonicznym komentarzem, w którym zwykle stwierdza, że przyjaciel zmarł lub że budynek bardzo się zmienił.

Marek Nowakowski w swojej twórczości podejmował zazwyczaj tematy pomijane przez innych pisarzy. Zajmował się opisem ludzi z tzw. marginesu społecznego, skłóconymi z prawem, złodziejami, kryminalistami. Wydał m.in. zbiory opowiadań „Ten stary złodziej”, „Benek Kwiaciarz”, „Silna gorączka”, „Zapis”, „Mizerykordia”, „Książę Nocy”. Jest bystrym obserwatorem, krytykiem czasów współczesnych, nostalgicznie i z tęsknotą patrzącym w przeszłość. Opis dawnej Warszawy zawarł w trzech zbiorach wspomnień „Powidoki” oraz w zbiorze opowiadań „Nekropolis”. W książce "Nekropolis 2" pokazuje, jak wyglądało życie literackie stolicy w czasach swej młodości. Jak kwitło życie towarzyskie, jak poznawało się nowych ludzi, które miejsca się odwiedzało, z kim się przyjaźniło. Nekropolis – miasto umarłych – to historie ludzi i miejsc, które odeszły na zawsze, przeminęły z upływem czasu, zmieniły się wraz z nastaniem nowej ery i przemian polityczno-gospodarczych. Choć żywe i nad wyraz barwne, żyją dziś tylko we wspomnieniach.


[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
PostWysłany: Sob 8:38, 07 Mar 2009
Administrator
Administrator

 
Dołączył: 06 Mar 2009
Posty: 321
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Gdańsk





Chłopak z gołębiem na głowie

Marek Nowakowski




Książka Marka Nowakowskiego “Chłopak z gołębiem na głowie” to 34 opowiadania (każde stanowiące odrębną całość). Akcja dzieje się w dawnej Warszawie, w nieraz już opisywanym przez autora świecie ludzi z marginesu społecznego, wśród walących się kamienic i brudnych podwórek. Można powiedzieć, że jest to podwójna proza - nie tylko rodzaj literacki, ale absolutna proza życia. Przez kartki książki przewija się cała galeria alkoholików, złodziei, sutenerów i prostytutek. Ten świat półświatka wydaje się na pierwszy rzut oka odrażający. Panuje prawo silniejszego, prawo pięści. Ludzie z zewnątrz są tylko “frajerami”, których można pobić i okraść, żeby mieć pieniądze na wódkę (lub spirytus z kiosku). Lanie można dostać także za nieodpowiedni (zbyt ładny) wygląd. Taki los spotyka jednego z bohaterów opowiadania “ Młody w niebieskim kombinezonie”:


“Wtedy wyszedł ten drugi. Jakby słońce spadło na podwórze. Był to naprawdę piękny chłopiec. Wśród szarych murów na tym podwórzu z wiecznym cieniem nigdy nie było takiego.

Gęby zebranych pobrzydły jeszcze bardziej. Ten w trykocie mały i zarośnięty szczur. Jego szpetna baba, kataniara, mrużyła świńskie oczka...I inni.(...)

(...) Kataniara zapiszczała z emocji. Malinowski przymierzył się i łupnął z lewej tego pięknego chłopca. Poczuł gniew i poprawił mu jeszcze solidnym kopniakiem. Piękny chłopiec upadł pod śmietnik.”


Nie tylko osoby spoza środowiska są zresztą obiektem agresji i złodziejstwa. Bójki są na porządku dziennym. Zdarza się też, że dwójka osób pije wspólnie wódkę i rano jeden z pijaczków budzi się bez pieniędzy.

Wydaje się, że w tym świecie nie ma żadnych zasad moralnych. Jednak to nieprawda. Przede wszystkim panuje swoista solidarność. Gdy pisarzowi-alkoholikowi z tytułowego opowiadania grozi pobicie i okradzenie, w jego obronie staje znajomy - stary król złodziei. Gdy bohater innego opowiadania (“Sezon”) trafia do więzienia i spotyka swego znajomego jeszcze z wolności, który roznosi jedzenie, dostaje najlepszą porcję. Poza tym przynajmniej część środowiska ma świadomość zasad, których się nie przekracza. Gdy piękny chłopiec upadł, jeden z uczestników pobicia broni go przed dalszymi razami, mówiąc “Starczy, przecież leży”. Gdy kierowca przytrzasnął drzwiami staruszka (“Dawny kumpel z Bud”) i z ciekawością oglądał w lusterku jego szamotaninę, człowiek, który nieraz uczestniczył wcześniej w bójkach ulicznych (czyli osoba na pierwszy rzut oka nie budząca sympatii), każe mu natychmiast otworzyć drzwi. Powiedział potem: “Nie lubię takiego kozakowania. Niech podskoczy do równego”. On jedyny odważył się stanąć w obronie staruszka. Tak zwani porządni pasażerowie nie mieli śmiałości.

Jeszcze wyraźniej nieprzekraczalność zasad widoczna jest w opowiadaniu “W obliczu śmierci”. Gdy powieszono kobietę oskarżoną o konszachty z Niemcami, jeden z chłopaków narysował na jej sweterku tarczę strzelniczą i chciał do niej strzelać z procy. Jaka była reakcja pozostałych? Zobaczmy.


“Krzysztof wyrwał mu procę. Ze wściekłą pasją zaczął łamać widełki, szarpać gumę.
-Coś ty!...- oczy Piegowatego zaiskrzyły się niebezpiecznie i rękoma tak zakołysał, jakby sposobiąc się do uderzenia. Jednak Krzysztof nie zląkł się go wcale. I bronić się też nie miał zamiaru. Tylko stał i patrzył na tamtego z pogardą. Piegowaty przestąpił z nogi na nogę, spojrzał na swoje pięści, rozluźnił je i chrząknął z zakłopotaniem. Popatrzył na chłopców. Ale oni wszyscy twarze mieli wrogie, odpychające.

-Szkoda procy- wymamrotał.

I wyciągnął rękę. Krzysztof jego dłoni nie przyjął. Dalej patrzył z pogardą.”


Ludzie z marginesu są też zdolni do prawdziwej miłości. Wprawdzie w opisywanym świecie roi się od prostytutek i sutenerów, lecz nie zawsze kobiety są postrzegane wyłącznie jako obiekt seksualny. Wspomniany już pisarz - pijaczek z tytułowego opowiadania mówi o kelnerce:

“Patrzyłem na nią zachłannie i słowem odezwać się nie śmiałem. Twarz miała szlachetną, czystą, jak z portretu. Tej nocy w “Paradisie” zobaczyłem ją po raz pierwszy po wielu, wielu latach i twarz miała tak samo czystą, szlachetną.”

Narrator “Dawnej niedzieli” z kolei opisuje kobietę, w której się zakochał jako młody chłopak, takimi słowami:

“Lucyna tak pięknie wyglądała. Stałem przy płocie w krzakach bzu i widziałem ją z bliska. Raz nawet zapragnąłem opowiedzieć jej najpiękniejsze książki, które przeczytałem. Widziałem już jej oczy pełne przejęcia. Przecież opowiadałbym najlepiej, jak potrafię.”

A propos książek. We wspominanym już opowiadaniu “W obliczu śmierci” jest przepiękna scena.

“Ojciec stanął przy bibliotece i dziwacznym, drżącym gestem gładził książki. Patrzył na złocone tytuły na grzbietach. I zaraz jego dłoń się cofnęła.

Książki- powiedział.- Piękny świat humanistów...Bezradny świat humanistów...”


Ten świat dawnej Warszawy odszedł już w nicość. Walące się kamienice dawno zostały zburzone. Na ich miejsce powstały nowe, piękne domy. W miejscu obskurnych barów stoją dziś sklepy lub nowoczesne restauracje. Ale stara Warszawa nadal żyje. Stoi przed naszymi oczyma w swojej szpetocie i pięknie zarazem. Na pozór odrażająca, a jednak budząca nostalgię. Została ocalona w książce Marka Nowakowskiego.


[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
PostWysłany: Sob 8:39, 07 Mar 2009
Administrator
Administrator

 
Dołączył: 06 Mar 2009
Posty: 321
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Gdańsk





MAREK NOWAKOWSKI


Górna półka - Kroniki III RP

Numer: 25/2008 (1330)


Pisarstwo Marka Nowakowskiego krytycy zamykają zwykle w szufladzie z napisem „realizm". Czasem uściślają to pojęcie, mówiąc o realizmie „małym" lub „peryferyjnym”. „Mały”, dlatego że Nowakowski jest mistrzem krótkich form prozatorskich. „Peryferyjny”, bo fabuła jego utworów często toczy się na warszawskim przedmieściu, gdzieś w polskim miasteczku albo na wsi. Od debiutanckiego tomu „Ten stary złodziej” z 1958 r. Nowakowskiego intrygują też ludzie marginesu lub zmarginalizowani, żyjący na bakier z państwem albo przez to państwo odtrąceni. Nieoficjalne, jakby nielegalne peryferia z ich chuliganami początkowo były dla Nowakowskiego światem barwniejszym od tego, co oferowała Polska Ludowa, potem zobaczył w nich jej samą, najczęściej nihilistyczną istotę.

Nowakowski odkrywa przed czytelnikami inne światy PRL bez upiększeń, ale i bez natrętnej moralistyki, kierując się imperatywem „wymierzania sprawiedliwości widzialnemu światu". W ten sposób, nie bez przeszkód ze strony komunistycznej cenzury, powstawała wielotomowa quasi--powieść o powojennej Polsce, w której znajdziemy takie arcydzieła jak „Mizerykordia", „Zapis”, „Wesele raz jeszcze” czy „Raport o stanie wojennym”.

Czy pojęcia realizmu małego i peryferyjnego przydają się do opisu najnowszych książek Nowakowskiego – „Nekropolis 2" oraz „Psich głów"? I tak, i nie, a dodam od siebie, że za owym „nie” kryje się odkrycie Nowakowskiego, jeżeli nie innego, to na pewno mniej dostrzeganego.
„Nekropolis 2" to sequel wydanego lata temu zbioru opowieści o Warszawie czasów PRL. Wędrujemy z pisarzem po bliskich mu miejscach, przede wszystkim ówczesnych knajpach i restauracjach, poznajemy ludzi, którzy pojawili się w jego życiu. Otrzymujemy cykl portretów, a raczej nekrologów, zważywszy, że mowa jest o miejscach, których już nie ma, i o ludziach, którzy odeszli. Stąd tytuł „Nekropolis", a więc miasto umarłych, a może nawet miasto śmierci.
Nowakowski jest świetnym gawędziarzem, może jednym z ostatnich spadkobierców Paska, i pyszne są jego opowieści o warszawskich oryginałach i ówczesnej artystycznej bohemie, która w bylejakości i grozie zniewolonego życia stara się ocalić wolność. Są tu pikantne anegdotki, jak ta o Murzynie, który miał zgwałcić w Nowym Jorku komunistycznego dyplomatę Dobrosielskiego. Nowakowski subtelnie cieniuje portrety swoich bohaterów, bo chce wierzyć, że „każdy człowiek jest wolnym, niepowtarzalnym światem", ale też jest świadom „migotliwości" takich ludzi jak Henryk Krzeczkowski czy Jerzy Gierałtowski.


Nad tymi malowniczymi historiami wisi cień śmierci, zagłady. I wracają fundamentalne pytania: o pamięć, umieranie, tożsamość. Nowakowski pyta tak dyskretnie, jak dyskretnie sam jest wpisany w te historie (na przykład w rewelacyjnym „Pałacu Mostowskich"). Tę metafizyczną aurę „Nekropolis 2" niesamowicie wręcz tworzy jej styl: nie tyle eliptyczny, co telegraficzny, jakby pisarz z wysiłkiem wyrąbywał (wyszeptywał?) z pamięci pojedyncze słowa i towarzyszące im obrazy. Jakby wychodziły z ciemności, której zagadka fascynuje Nowakowskiego. Jak może nigdy wcześniej.

Ciemność dominuje w „Psich Głowach". Akcja tej mikropowieści toczy się przed wiejskim sklepikiem, gdzie grupka niebieskich ptaków degustuje przez cały boży dzień nie najdroższe, mówiąc eufemistycznie, trunki i snuje rozmowy na mniej lub bardziej zasadnicze tematy. Z ich opowieści wyłania się wstrząsający tragikomiczny portret współczesnych „ludzi zbędnych", „ludzi-śmieci”, żyjących z dnia na dzień, spustoszonych wewnętrznie, zniszczonych fizycznie, bez krzty nadziei w sercu. Nowakowski obserwuje ich i jak zawsze do minimum ogranicza komentarz. Jakby tkwił w tym świecie i był jego częścią. Dlatego „Psie Głowy” nie są karykaturą ani sentymentalnym lamentem nad skrzywdzonymi ofiarami III RP i kapitalizmu. Patrząc na tych wiejskich pijaczków, czujemy litość i drżenie równocześnie. Współczujemy im i boimy się tych ciemnych, cichych ludzi. Ich nie dotknęła żadna „transformacja ustrojowa”, oni nie widzą różnicy między PRL a III RP.

„Psie Głowy" to Polska w miniaturze? Polska w ruinie? Tak sądzi jeden z bohaterów powieści i część krytyki. A może już tak jest urządzony świat (Polska?), że nie da się odepchnąć cierpienia, bicia, zabijania innych i samych siebie? Że kolejne pokolenia idą tą samą ścieżką, by się upijać do nieprzytomności nad stęchłym bajorem? „Boże święty, tyle nieszczęścia! Skąd to się bierze?" – pyta narrator „Psich Głów” i my z nim. Powieść zamyka apokaliptyczna wizja jednego z bohaterów, a może samego narratora, w której widzimy hordy zalewające świat w nowym Armagedonie. Przejęły mnie dreszczem te „Psie Głowy”. Nie czytałem jeszcze tak katastroficznej książki Nowakowskiego



Autor: Maciej Urbanowski

[link widoczny dla zalogowanych]

.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Administrator dnia Sob 8:39, 07 Mar 2009, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
"SYJONIŚCI DO SYJAMU"
PostWysłany: Pią 6:59, 20 Mar 2009
Administrator
Administrator

 
Dołączył: 06 Mar 2009
Posty: 321
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Gdańsk





CULTURENEWS - 2009/03/19

MAREK NOWAKOWSKI,

"SYJONIŚCI DO SYJAMU"


40 lat temu Marek Nowakowski napisał książkę, która dopiero teraz została wydana. W zbiorze "Syjoniści do Syjamu. Zapiski z lat 1967-1968" pisarz powraca do PRL roku 1968, do wydarzeń, które przetoczyły się przez Polskę po wybuchu izraelsko-arabskiej wojny sześciodniowej

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
W wirze brudnych spraw
PostWysłany: Pią 19:23, 20 Mar 2009
Administrator
Administrator

 
Dołączył: 06 Mar 2009
Posty: 321
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Gdańsk





W wirze brudnych spraw


Krzysztof Feusette

06-03-2008


Rozmowa: Marek Nowakowski o swoich niepublikowanych notatkach z Marca ’68, które dzięki staraniom Narodowego Banku Polskiego zostały po raz pierwszy opublikowane w całości


Rz: Kiedy pan zaczął prowadzić „marcowe” zapiski?

Marek Nowakowski: — Jeszcze w 1967 roku. Trzeba pamiętać, że zanim nastąpiły wydarzenia Marca ’68, była wojna arabsko-izraelska, a po niej nastał w Polsce czas Moczara. Mnie ta sytuacja rozgrzała, czuło się narastające napięcie. Wtedy zacząłem notować. Różne historie – to, co ludzie mówili, opisy wydarzeń, sprawy, których byłem świadkiem, uliczne sceny, rozmowy w knajpach, relacje znajomych. Dużo się działo. Pojawiły się nowe hasła, przekazywane od góry do dołu. Góra podawała, że mamy w Polsce piątą kolumnę Syjonu, więc w zakładach pracy zaczęły się odbywać rozliczenia: kto jest, a kto nie jest syjonistą.

Wciągnął mnie ten wir brudnych spraw. Tak powstał tekst-kolaż, tworzony szybko i na gorąco. Rósł i rósł, aż w końcu osiągnął mniej więcej 200 stron maszynopisu, co jest w moim przypadku bardzo pokaźnym materiałem. Dałem mu wtedy tytuł „Jak zazdroszczę Cyganom”. Z tęsknoty za wolnością.

Czy któraś z opowieści szczególnie zapadła panu w pamięć?

Każda jest dla mnie ważna. Podam przykłady: miałem kolegów w fabryce, opowiedzieli mi, jak wyglądało u nich zebranie partyjne, kiedy zaatakowano jednego z pracowników, że jest syjonistą. Notowałem, bo to ciekawe. Dalej – koleżanka Żydówka opowiada o strachu, jaki ogarnął jej starą matkę. Obudził się atawizm prześladowań, szczególnie w kobiecie, która przeżyła Holokaust.

Popłoch, synagogę podpalają – zapisałem. W tramwaju jedna pani mówi do drugiej: „Ci studenci, co, oni źle mają? Dostają jedzenie, stypendia, a robią jakieś awantury...”. Tak ględzi. Nagle motorniczy staje i każe jej wysiąść, bo... przeszkadza mu w pracy. Jakiś inżynier, szwagier mi opowiadał, zaczął ryć pod dyrektorem – że jest Żydem. Pojechali sprawdzić do rodzinnego miasteczka pochodzenie, groby, metryki. Okazało się, że nieprawda, ale osad pozostał – że coś on taki „nie nasz”.

Nie miał pan obaw, notując te historie?

Oczywiście, ale nie chcę już dziś wdawać się w szczegóły. Przyjaciele chałupniczą metodą robili moim notatkom zdjęcia, na wszelki wypadek, żeby pozostały chociaż na kliszy.

Dlaczego pan tego nie opublikował w drugim obiegu?

Było blisko. Po różnych perturbacjach na początku 1969 roku przesłałem cały materiał przez Jugosławię do Paryża, do Jerzego Giedroycia. Bardzo chciał to wydać jako książkę, która byłaby pierwszą relacją na gorąco z Marca ’68. Rozmowa, pamiętam jak dziś, odbyła się w restauracyjce nad Sekwaną. Siedzieliśmy z Zygmuntem Hertzem, Jerzym Giedroyciem i Gustawem Herlingiem-Grudzińskim. Czułem rozkosz. Ale potem przyszły wątpliwości, że to jest literacko jeszcze nieskończone, niedojrzałe. I mimo szansy, jaka się pojawiła – na zainteresowanie Zachodu, na przekłady, zdecydowałem się nie wydawać. Ukazało się jedynie w ciągu kilku lat osiem tekstów podpisanych pseudonimem Seweryn Kwarc. Całość została w Maisons-Laffitte, dostałem ją dwa lata temu z depozytu. Część to rękopis, bo wszystko toczyło się wtedy w dużym tempie.

Czy te notatki mają dziś dla pana sentymentalne znaczenie?

Sentymentalne nie. W trakcie ich pisania miałem przede wszystkim poczucie pohańbienia. Jakby ktoś co chwila uderzał mnie w twarz.

Rzeczpospolita

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Marzec na gorąco
PostWysłany: Pią 19:24, 20 Mar 2009
Administrator
Administrator

 
Dołączył: 06 Mar 2009
Posty: 321
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Gdańsk





Marzec na gorąco

Marek Nowakowski


06-03-2008


PODOBNO...

— czyli o życiu i sprawach Dworu mówi lud...



Bo nikt nie wierzy w tę hurraradosną i krzepką, i samochwalczą papkę z gazet, radia czy telewizji. I wokół każdej oficjalnej prawdy tak przędzie się nieprzerwanie siatka gęsta zakulisowych wieści, przecieków, przypuszczeń podawanych z ust do ust jak sztafetowa pałeczka.

To – PODOBNO – anonimowe, tajemnicze, wielogłose, to ziarno tajne i uporczywe, grunt jest podatny, gotowy w ludzkich duszach, gleba zrodzona z niewiary i nieufności, oszukiwany od lat naród, skołowany i zagubiony, nie przestaje szukać własnej rozświetlającej ten cały labirynt latarki.

W tych dniach, kiedy rządowa tuba huczała – Izrael agresorem! – krążyły po kraju dowcipy jak w latach okupacji, cichcem przekazywane, przewrotne i zupełnie odmienne od stanowiska tych ze Dworu, odżył znów ten przysłowiowy humor wolnych i sceptycznych ludzi, wybuchał samorodną eksplozją i poczuciem braterstwa.

– Już idą na Kair! – podawano szeptem. – Na Damaszek!

Satysfakcja w tym i poczucie wspólnoty z małym narodem na skrawku ziemi siedzącym, krwawo doświadczonym przez wojny i żarłocznych sąsiadów. Cieszył się stolarz z warsztatu na mojej ulicy, cieszył się stróż, kapuś i lizus, cieszył się dyrektor fabryki, gdzie pracuje mój przyjaciel, a karierowicz i antysemita przecież z tego dyrektora.

Pili ludzie w knajpach pod Żydów, Żydków, Izraelczyków, różnie ich nazywano.

Z nietajoną satysfakcją (że ktoś w imieniu wielu to jednak powiedział) powtarzano słowa z kazania kardynała o małym Dawidzie walczącym z Goliatem. I ci wszyscy ludzie na masówkach w fabrykach, biurach i ministerstwach zgodnie podnosili dłonie na znak aprobaty dla rezolucji potępiających Izrael, a gdy tylko ta oficjalna, niewolnicza konieczność została spełniona (żeby się nie narazić, żeby nie stracić posady, awansu...), już za chwilę w luźnej swobodzie prywatnych rozmów cieszyli się z sukcesów małego kraju i ta cała brudna skóra masówek i rezolucji złaziła z nich od razu, obca, nie ich przecież, z przymusu tylko nałożona.

...Idzie ulicą ten junacki podpity rozrabiacz. Taki krok z kołysem, siła w nim niewyżyta po tej wódce aż kipi, chęć rozróby, szuka ofiary i pretekstu. Zobaczył milicjanta, podchodzi do niego, właściwie tak go obchodzi, chce zagadać, wyraźnie chce zagadać. Ten milicjant, zmęczony nocną służbą i niezły chłop chyba, udaje, że nie widzi natarczywego rozrabiacza.

– Nieźle, panie władzo, całkiem nieźle – zagaduje go jednak ten młody podpity junak.

– Co nieźle? – pyta milicjant.

– Idą do przodu.

– Kto? – pyta milicjant, ale już w jego oczach błysk zrozumienia.

– No, tak ogólnie... – mówi młody rozrabiacz. – Jedni do przodu i leją drugich, a miało być odwrotnie...

– Co odwrotnie? – pyta milicjant i uśmiech na jego twarzy, przyjazny, naturalny, z trudem maskowany służbową miną.

– Żydy! – śmieje się donośnie młody rozrabiacz. – ...Poszły do przodu!Zbierają się gapie. Milicjant sztywnieje oficjalnie.

– Idźcie spać – mówi surowo. – Jesteście, obywatelu, zmęczeni...

Młody rozrabiacz odchodzi. Ta chęć rozróby pękła w nim po tym porozumieniu prywatnym, utajonym z władzą.

...PODOBNO... – mówią na imieninach u cioci, na prywatce u Jasia, na wódce z kierownikiem, prezes do żony, konstruktor do konstruktora, frezer do kumpla, student do swojej dziewczyny...

...PODOBNO tam na Dworze wcale nie jest tak niezbicie i monolitycznie, jak widać z wierzchu, tam ciągle frakcje, grupy, grupki, orientacje i orientacyjki, podgryzają się i przepychają, a na każde czyjeś potknięcie czekają jak sępy, jedni chcą drugich..., drudzy trzecich, podobno Najważniejszy zachwiany, nowi sposobią się do władzy, młodsi, podobno bardzo pazerni, podobno Boss Najważniejszy nieźle musi się gimnastykować, żeby się od tej chciwej zgrai następców opędzić, podchodzą go chytrze, rozmaitymi sposobami, dużo Bossowi pod nosem mocnych i konkurencyjnych wyrosło, Szef Porządku, aksamitny baryton, specjalista od poloneza zgody narodowej, szef kombatanckiego bractwa, powiększa on podobno swoje wpływy, aparat też ma w swoim ręku bardzo ważny, reklamę i popularność umie sobie nieźle robić, młodsi się do niego garną, ale chyba małe szanse, bo to jednak głupio, żeby szef policji głową państwa, natomiast Boss Największej Prowincji dużo mocniejszy i popularność jego rośnie, podobno miał oświadczyć, że wyciągnie kraj z ekonomicznego impasu, rządy technokratów proponuje, ale mało kto w realność naprawy wierzy, mało to razy różni już obiecywali i co z tego wyszło, Boss Najważniejszy też kiedyś tak mówił, podobno Boss Trzeci i Boss Czwarty też się szykują, jeśli zaś chodzi o Piątego, to jego sytuacja mocno nadwątlona, nie umie grać w te ich warcaby, za prosty, za szczery, mówią, że i ludzkie porywy serca u niego bardzo się liczą, jasne, że taki tam na Dworze do niczego nie dojdzie...

I tak szu, szu, półgębkiem, z miną tajemną i skupioną, kolegę za rękaw, ucho do ucha, dziesiątki wariantów, konfiguracji i szarad.

...PODOBNO zwolennicy tego, co zwiał do Albanii, też grasują, też mają swoje sposoby i chwyty, przypominają robotnikom o czasach dawniejszych, dowcip też taki krąży: – Czy wiecie, kto nocą pojawia się w Partyjnym Domu? Duch Bieruta, i trzyma w ręku pęto kiełbasy, kilo za szesnaście złotych, a nocą w fabryce stróż odkrył plik wrogiej bibuły, napisane tam, że lud gnębi i wyzyskuje klika syjonistów i rewizjonistów, bo oni to niespokojne duchy, różne eksperymenty robią i człek pracujący tylko cierpi na tym; a ten mój znajomy, wysoki dostojnik, szepcze ktoś komuś – po wódce się wygadał, będą duże zmiany – jakie? nie wiadomo... – tak krążą wieści i przypuszczenia, podskórnie, potajemnie, takie korytarze korników...

PODOBNO – jak ptaszydło wielogłose kracze pod tą duszną, szczelną pokrywą.

Oczy ludzi czasem zabłysną ożywieniem, nadzieją, ale na krótko tylko przychodzi ta chwila lekkości i wiary.

Nagle ktoś z tą wieścią – PODOBNO – urwie w pół słowa, zapatrzy się martwym, pustym wzrokiem przed siebie, nachodzi wtedy taka refleksja mrożąca, świadomość bezsiły, szamotaniny i bzdury; wzruszy ktoś wtedy ramionami, spojrzy na zegarek, odejdzie zgaszony i jałowy...

Niech to będzie technik Stolarek... Niech to zdarzy mu się w samoobsługowej knajpie pełnej szyb, luster i ohydnych pikasów na ścianach, oświetlonej trupimi jarzeniówkami. Pożegna się technik Stolarek z kolegami, powlecze się zły i zgorzkniały do domu.

Może zdarzyć się również, że spije się technik Stolarek zbyt mocno i z rykiem wściekłym, bezsensownym pogna w tłum.

– Odbiła mu szajba – ktoś stwierdzi obojętnie. Wybiegnie technik Stolarek na ulicę, tam dosięgną go pały milicjantów, noc w izbie wytrzeźwień, długa koszula, pasami przywiążą do łóżka, rachunek za nocleg i rozróbę.Wróci do domu technik Stolarek.

– Tyle pieniędzy zmarnowałeś – głos żony.

Więc trzeba tę idiotyczną stratę nadrobić, wziąć jakąś robótkę na boku, coś pokombinować...

Może to być inny Stolarek, na przykład inżynier młody, taki na dorobku inżynierek, ile to już lat na tym ciułaczym, chomikowatym dorobku. Żona młoda i ładna, w wysokich modnych butach i białych pończochach, przytulona do jego ramienia.

– Pa, Baśka, cześć stary!

I pójdą sobie z tym – PODOBNO – bezsilnym i jałowym.

Żona: – Ta zastawa Jurka to jednak dużo lepszy i szykowniejszy wóz od naszego.

Młody inżynier: – Hmm...

Żona: – I pomyśl, tą zastawą byli w Jugosławii, bardzo dobrze im się jechało.

Młody inżynier: – Hmm...

Żona: – Bo syrenką jechać do Jugosławii to okropne... Nawet Włodkowie już zmienili swój wóz.

I będzie siedział młody inżynier nocami przy projektach i kosztorysach, prace zlecone, jeszcze wykłady w szkole wieczorowej – wszystko na zastawę, na Jugosławię.

Być może w trakcie tej pracy mozolnej i długoterminowej gdzieś w knajpie czy u przyjaciół wypije młody inżynier zbyt dużo i wybuchnie tym wściekłym bezsensownym wrzaskiem z głębi duszy (to – PODOBNO – tak go wytrąci z równowagi i rozjuszy), będzie tłukł kieliszki, będzie rwał się do bicia.

Zmęczone, zapiekłe w tej szamotaninie oczy. Jak w błysku magnezji to wszystko.

A później: – Bardzo was przepraszam, zaszkodziło mi jakoś...

Kierat toczy się dalej, skrzypią szprychy, trzeszczą wiązadła, miarowo, rytmicznie, jak budowa piramid, dni, miesiące, lata...

Matka tej dziewczyny

jest kobietą przeszło pięćdziesięcioletnią, spokojną i cichą, ale w jej oczach czai się zawsze u spodu jakiś strach czy niepokój. O swoim życiu podczas okupacji niechętnie opowiada. Kiedyś wspomniała córce, nastrój wieczoru to spowodował, święto umarłych wtedy, tłumy spieszące na cmentarz – o ojcu zakatowanym na jej oczach w obozie zagłady.

Innym znów razem, list wtedy przyszedł od jej siostry z Australii, opowiedziała jak właśnie z siostrą wyprowadzały tę dziewczynę (wtedy dziecko dwuletnie) z getta, dziurą w murze, piwnicami, kanałami, na koniec trzeba było przeczołgać się przez goły placyk, dwadzieścia metrów, nie więcej, a pod murem żandarm miarowo spacerował i coś sobie podśpiewywał.

Ta sprawa z matką zaczęła się kilka dni po wybuchu wojny arabsko-izraelskiej. Radio grzmiało o tym nieustannie i w prasie też mnóstwo artykułów i oświadczeń z powtarzającym się nowym określeniem – izraelski faszyzm... W biurze, gdzie pracowała matka, odbyła się również, jak wszędzie, masówka przeciw Izraelowi, przemówienie i rezolucja, a przy głosowaniu na rezolucję ludzie tak jakoś na matkę patrzyli. Ta dziewczyna, młody architekt, też boleśnie odczuła ów zły nastrój. Przychodząc do pracowni, patrzyła ukradkiem i obco na swoich kolegów pochylonych nad rajzbretami, niepokoił ją śmiech z tyłu i szepty, garbiła się i przymykała oczy jak przed uderzeniem. Lepiej poczuła się dopiero wtedy, gdy Jacek, ten wesoły kumpel spod okna, zaprosił ją na kawę do bufetu i powiedział z naciskiem: – Cieszę się tak jak ty, że oni się nie dali, naprawdę!

Oczy dziewczyny nadal nieufne, podejrzliwe. Jacek uścisnął jej rękę i dodał: – Nie wierzymy w to, co trąbią i piszą, daję słowo, przepraszam, że o tym mówię, ale w tej sytuacji to konieczne. Był zmieszany, machinalnie łyżka za łyżką sypał cukier do kawy. Powstrzymała to jego nadmierne słodzenie. Roześmieli się. Już w milczeniu wypili kawę.

A po powrocie z biura zastała matkę siedzącą nieruchomo przy stole. Wielkie oczy matki jeszcze większe, rozszerzone jakimś napięciem.

Cisza w mieszkaniu, tylko słychać wodę monotonnymi kropkami spływającą z kranu. Ta cisza i nieruchomość matki również na nią podziałały paraliżująco. Bezszelestnie, na palcach posuwała się do pokoju.

– Była pani Kornowa... – odezwała się wreszcie matka. – Na naszym cmentarzu zaczęli już rozbijać nagrobki...

Dziewczyna, nie słuchając już dalszych słów matki, wybiegła z domu. Skrótem przez połączone podwórza i dziurą w murze dostała się na ten stary cmentarz. Cicho i pusto. Już zmierzch. Wysoki mur oddziela to miejsce umarłych od ruchliwych ulic. Chodziła cmentarnymi alejkami. Oglądała uważnie nagrobkowe kamienie. Dopiero przy bramie zauważyła wywrócony nagrobek, porytą ziemię, jakieś zmięte papiery i kawałki szkła. Poszła do dozorcy. Brodaty starzec wzruszył ramionami.

– Hę, hę, hę... – powtarzał.

Wreszcie pokiwał głową.

– Już dawno mówiłem w gminie... Popijać tu przychodzą... Wczoraj też dwóch było... Wypili, uderzyło im do głowy i do bicia się zabrali... Jeden drugiego popchnął i przewalili...

Dziewczyna dokładnie zrelacjonowała matce historię cmentarnego zdarzenia. Ale matka wcale tym nieprzekonana. Nadal te wielkie, przerażone oczy i niepokoi ją głośniejszy tupot na schodach, głosy i śmiechy dobiegające z ulicy. Podchodzi do okna, nieznacznie odsuwa zasłonę i patrzy, patrzy. Minęło parę dni i w sobotnie popołudnie wróciła matka ze sklepu, zadyszana i spocona. Całą drogę biegła.

– Podpalili!

– Co? – zdziwiła się dziewczyna.

– Synagogę – wyszeptała matka.

Tak stały, patrząc na siebie. Stara, siwa kobieta. I ta druga młoda, ładna, o chłodnej, zamkniętej twarzy.

Pierwszą myślą dziewczyny, architekta przecież, była obawa o tę cudowną renesansową budowlę wzniesioną przez rabina i mędrca Mojżesza Isserlesa.A potem strach, irracjonalny strach przekazywany z pokolenia na pokolenie, chwycił ją za gardło. Choć równocześnie rozsądek podpowiadał, że to histeria i przerażenie matki, bo w jej stanie nerwowym jedno przecież słowo gdzieś posłyszane i przekręcone starczy, by wywołać ciąg przypomnień z tragicznej apokalipsy narodu.

Biegła dziewczyna ulicami. Puste ulice, ładny wieczór, dużo gwiazd na niebie.

Oddychała nosem, poszukując zapachu dymu. Spoglądała w niebo ponad domami, wypatrując czarnego kopcia dymu.

Ta synagoga jak zwalista forteca. Była cała, nienaruszona. W jej ciemnym, mistycznym wnętrzu siedziały trzy stare, grube kobiety, kiwając się modlitewnie.

Przybycie dziewczyny przyjęły z dużym zaciekawieniem.

– Dlaczego tak biegła? – zapytała jedna z nich.

A dowiedziawszy się o jej powodzie przybycia tutaj, trzy stare kobiety wybuchły gadulstwem przerażonym, takim wieloznacznym jazgotem, pełnym egzaltacji i trzepotu rąk.

– Jaki pożar, oj pożar, straszna rzecz, gdzie się pali, tu się pali... – ich cienie poruszały się miękko, ptasimi skrzydłami na ścianach. – ...Okropne, dlaczego, kto to zrobił, ale przecież nie pali się, a może się pali. – Rozejrzały się po grubych, zdobnych w płaskorzeźby murach, patrzyły z trwogą w pobłyskujące kolorowymi szybkami okna. – Chyba nie pali się, nie widać, a może tego nie można widzieć... – znów się rozejrzały.

– Nie ma ognia bez dymu przecież – zauważyła jedna głosem pełnym zadumy...

Zamilkły, pogrążając się w modlitewnym kiwaniu. Jednak matka tej dziewczyny ciągle jest niespokojna. Zachorowała, kłopoty z ciśnieniem i stan nerwowy bardzo zły.

Za trzy tygodnie ma jechać do Kolonii jako świadek w procesie hitlerowskich zbrodniarzy z obozu śmierci.

Wrócił stamtąd stary szewc z rynku. Też świadek. Odwiedził matkę. Chwalił sobie ten wyjazd do sądu dalekiego. Bardzo sprawnie wszystko zorganizowali. Taksówką można jechać do Warszawy w sprawie wizy. Taksówką wracać. Zwracają koszty. Sam jechał pociągiem, ale policzył jak za taksówkę. Za straty spowodowane przerwą w pracy też tamten sąd płaci.

Tak opowiadał stary szewc, śmiesznie i pogodnie.

– I jeszcze może szanowna pani doktorowa powiedzieć – objaśniał – że córeczka na lęk przestrzeni cierpi...

– Lęk przestrzeni? – nie zrozumiała matka dziewczyny.

– A tak, lęk przestrzeni – powtórzył szewc. – Taka choroba się zdarza... Musi pani pielęgniarkę wziąć do córki pod swoją nieobecność. I za to też zapłacą...

Wtedy po raz pierwszy w tych niedobrych dniach roześmiała się matka tej dziewczyny. Obie się śmiały. Szewc też się ucieszył.

Ta dziewczyna, architekt, w tym roku po raz pierwszy obchodziła Żydowski Sądny Dzień – Jom Kipur. Pościła razem z matką.

– Żeby jej sprawić przyjemność – powiedziała swojemu narzeczonemu, rajdowcowi z kadry – szybkość to jego pasja, barczystemu mężczyźnie o jasnych, krótko obciętych włosach.

– I jeszcze z innego powodu... Tak jakoś...

Wtedy on właśnie zauważył, że jego dziewczyna ma na szyi zawieszoną gwiazdę Dawida wyciętą z twardej blachy, złociście błyszczącą. Ale nic nie powiedział. Choć nie bardzo rozeznany w komplikacjach życia, ale zrozumiał, zrozumiał ten post w Jom Kipur i tę gwiazdę sześcioramienną na jej szyi.

Spotkali się dwaj partyjni sekretarze

Towarzysko, z żonami. Żony przy szafie, jedna drugiej sukienki i bluzki pokazuje, przymierzają i przeglądają się w lustrze.

Sekretarze patrzą w telewizor, nudny program, pogadują sobie o tym, o owym.

– No i już z tym Żydem zrobiłem porządek – zwierza się pierwszy. – Zaniedbanie obowiązków służbowych i wymówienie mu się dało...

– Zaniedbanie obowiązków – roześmiał się drugi. – To zawsze można przyczepić... Najlepszy sposób...

– Jasne – ożywił się pierwszy. – Dość ich rządów... U góry też ich coraz mniej. Przeczyszczają...

– Oni nie zginą – powiedział drugi – ... silna sitwa...

– A u ciebie jak z nimi? – zapytał pierwszy.

– U mnie... – zastanowił się drugi – ... jeszcze dwóch siedzi w kierownictwie. Techniczny, niezły fachowiec... I w administracyjnym, kiedyś to była szycha... Na razie nie mam na nich żadnego haka. Rezolucję przeciw agresorowi podpisali, patrzyłem im na twarze, w porządku... Ale jak tylko coś, to wywalę na zbity pysk, od razu.

– Ja na miejsce tego swojego – wtrącił pierwszy – wziąłem Błaszczyńskiego. Porządny chłop, stary aktywista, jeszcze z dzielnicy. I żonę ma bardzo miłą. Często razem w brydża rąbiemy. Ona dobrze gra.

– Błaszczyński... – zastanawia się ten drugi – Zaraz, zaraz! Znam ich dobrze. Ta jego żona – zniża głos – taka mała, zgrabna... Pierwszy przytakuje i uśmiecha się znacząco, po męsku.

– To Żydóweczka – stwierdza drugi.

– Niemożliwe! – obrusza się pierwszy. – Skąd! Żadnego podobieństwa!

– Na pewno... Spytaj Karolaka. On ich zna, są z jednych stron. Gdzieś koło Warszawy, takie miasteczko, zaraz, zaraz, Garwolin chyba.

Pierwszy zmieszany, tępo zapatrzył się w telewizor.

– Nigdy bym nie przypuszczał – bąka wreszcie.

– Co się przejmujesz – pociesza go drugi, śmiejąc się. – Precz z Żydami, a Żydówki z nami! Znasz to powiedzenie?

Na tym zebraniu

nagrody dawali przodującym i społecznie aktywnym w przedsiębiorstwie. Dostał Baczyński z narzędziowni. Pominięto Zylbermana. Zylberman rozzłościł się, bo bardzo liczył na tę nagrodę.

– Samym podlizuchom i cwaniakom dają... – zaczął podgadywać całkiem głośno. – Jaki on tam przodujący... No i sprawiedliwość, proszę bardzo, dostał kopertę...

Usłyszał to Baczyński.

– Widzicie go, starego pijusa, na gorzałę mu brakuje! – w śmiech próbował złośliwostki tamtego obrócić. Na dobre rozwścieczył się Zylberman.– Ach, ty wredny Żydu! – wrzasnął.

Wynikła z tego afera. Obaj partyjni, sprawę rozpatrywano na zebraniu POP.Zylberman tłumaczył się następująco:

– Powiedziałem tak, towarzysze, przyznaję, ale nie w celu obrażenia, tylko towarzysz Baczyński jest rzeczywistym syjonistą, podczas agresji izraelskiej wyrażał się uszczypliwie i z satysfakcją o pokonanych Arabach, ja natomiast w całości podzielam linię partii w tej sprawie i gorąco, bezwzględnie potępiam agresora...

Do późnego wieczoru tę historię wałkowano. Po cichu podśmiewali się ludzie. Tyko spojrzeć na Zylbermana, nochal jak haczyk, włos kręcony i czarny, a w mowie z tego zdenerwowania coraz bardziej żydłaczył. Natomiast Baczyński jasny, oczy niebieskie, nos jak kartofel, słowiański po prostu typ urody. Przy tym ogłupiony tym wszystkim wyraźnie, w jednej kamienicy z Zylbermanem przecież mieszkali.

Dostał Zylberman partyjną naganę z wpisaniem do akt. Potem poszedł na wódkę z kumplami. Jak sobie już podpił porządnie, to wyznał: – No tak, jestem pół-Żyd, z tatusia znaczy się strony, ale naprawdę potępiam...

Kumple pokładali się ze śmiechu.

– No, Zygmek, do połowy już doszedłeś.... Może dalej popuścisz... A jak z mamusią?

Zylberman uparcie przeczył.

– A może jednak – napierali.

Nie ustępował.

– Zygmek, poleć całością, co ci zależy, daj już sobie te sto procent.On bić ich chciał, twierdząc uparcie, że jest tylko w połowie.Dla żartu ludzie w tej fabryce Żydek na Baczyńskiego wołają. A Baczyński na widok Zylbermana czerwienieje i spluwa.

– Swołocz – mówi.

Działaczka partyjna,

weteran prawie, z długim stażem, w wojnę Związek Walki Młodych, później PPR, nawet podczas referendum postrzelona przez wrogów, oddany towarzysz, mówiono zawsze o niej, należy również dodać, że w okresie październikowego przełomu, choć boleśnie tym wywalczonym brudem i zbrodnią dotknięta, nie wycofała się jednak, nadal wierna sprawie. W swojej karierze pięła się coraz wyżej. Nie dlatego, żeby jej na tym zależało, po prostu pewna politycznie, zdolna i świetna organizatorka. Ostatnio była w przeddzień nowego awansu, miała zostać dyrektorem powstającego kombinatu. Stanowisko bardzo odpowiedzialne i obdarzone szerokim zakresem samodzielności. Jej koledzy i znajomi w pracy przymilni w tym czasie, każdy chciał dobrze utrwalić się jej w pamięci, w pamięci już prawie dyrektora. I wybuchła ta sprawa z syjonizmem. Ona tą lawiną artykułów i oświadczeń skonsternowana nieco i ogłuszona. Ale szybko, jak to się mówi, schwyciła nowego byka za rogi. Więc w jej przedsiębiorstwie masówka przeciw syjonizmowi i jego agenturom u nas, rezolucja niezwykle ostra i demaskatorska, jak później porównywano w prasie, jedna z najmocniejszych.

Ona tę rezolucję redagowała i czytała jako sekretarz POP głosem twardym i bez zająknięcia. Wszystko odbyło się jak należy. Tyle że z tyłu na sali podgadywano trochę dla zgrywy.

– Znów nam ci z Góry nowy numer wymyślili, syjonizm!

– A jak ich rozpoznać?

Był śmiech. Ona też się uśmiechnęła... Ale to tylko na marginesie. Oklaski, rezolucja przyjęta przez aklamację. I na pewno jej pozycja w dzielnicy mocna, jako jedna z pierwszych zorganizowała przecież zebranie w sprawie syjonizmu.

Ale później, gdy akcja ta jeszcze bardziej się wzmogła, ciągle oświadczenia, dowody i polowanie na różnych podejrzanych u nas – wciągnęli się w to powoli ludzie. Dla przykładu w dziale kontroli inwestycyjnej nic przez parę dni nie robili, tylko rozprawiali o tym z ożywieniem.

Albo ten Grzegorzewski wciąż zaczął powtarzać: – No nareszcie z nimi zrobią porządek – i zacierał ręce. Wkrótce w tym przedsiębiorstwie tak zaczęto mówić coraz jawniej: – Ona nie zostanie tym dyrektorem. Skąd? W tej sytuacji absolutnie nie może... – I też różne takie informacje o niej zaczęły docierać, że ona ma przecież krewnego w Izraelu, nie jednego, dwóch, dalecy, ale zawsze krewni, jeden odwiedził ją przed czterema laty, jakieś pocztówki stamtąd dostawała, przynosiła do pracy... Z tego chyba powodu ona z czasem stała się jakaś dziwna, coś takiego w jej oczach, głosie. W rozmowach zaś ciągle do sprawy tego syjonizmu powraca.

– Narozrabiali ci moi rodacy, co? – powtarza do znudzenia. Tak patrzy po ludziach. Ale nikt jej wtedy spojrzeń nie odwzajemnia.

A równolegle już od paru tygodni idą te zwolnienia różnych działaczy i dygnitarzy żydowskiego pochodzenia. Nawet przy niej dla zgrywu wyczytują te zwolnienia z gazet.

– O, już ten poleciał, o, już tamten...

Ona niby obojętna, ale działa to na nią, po ruchach rąk i przygryzaniu warg łatwo to poznać.

Gawlik Edward to stary partyjniak

Mały taki, chudziak, zanoszący się nieustannym kaszlem z powodu astmy. A do prawdy sam lubi dochodzić, uparty jak kozioł, jak dojdzie, to już nikt nie zmusi go do zmiany stanowiska.

I zawsze z powodu swojego niewyparzonego jęzora ma kłopoty. Za czasów Stalina na zebraniu w naszym zakładzie przemówił z oburzeniem o dobrych, uczciwych ludziach torturowanych i zamykanych na lata.

– Dlaczego? – pytał. – W czym przyczyna? – Podjechali pod fabrykę cytryną i też go zabrali. Znikł na przeszło rok.

Później jak dzieciak cieszył się tym Październikiem.

– Wyczyszczą! Wywietrzą cały ten smród!

Wybrali go do rady robotniczej.

I na fali październikowych uniesień podnosił różne sprawy do załatwienia.Między innymi występował przeciw wysokim rentom dla partyjnych działaczy i różnych zasłużonych.

– Jakim prawem? – wiecował namiętnie. – Za co? Jeden z drugim przed wojną czerwoną płachtą załopotał, zebrali się gdzieś w lesie przy ładnej pogodzie na gadkę o piecach Magnitogorska... I już z tego cztery tysiące leci! Trzeba to sprawiedliwie uregulować!

Ale sala milczała już, nie przytakiwali Gawlikowi. Inny nastawał czas. Skończyły się te rozmaite podskoki. Niedługo utrzymał się Gawlik Edward na czele rady robotniczej.

Przyjechali jacyś ważni z komitetu i powiedzieli: – Nie nadaje się. Nie umie politykować...

Zdjęli Gawlika. On przygasł po tym i w ogóle nie odzywał się na zebraniach.

– Zmądrzał – mówili jego kumple. Aż dopiero niedawno, dwa lata temu to było, Gawlik znów poprosił o głos. Wzburzony i niecierpliwy. Na tym POP omawiano wtedy partyjną politykę kadrową. Ma się rozumieć, wszyscy chwalili tę politykę. Długo przemawiał Gawlik. Dusił się kaszlem, pluł i rzęził, ale wygarnął wszystko, co miał na sercu.

– ... Ciągle ci sami na wysokich stołach siedzą... Za Stalina, w październiku, teraz... Oni – grzmiał – za ciasne już łby na nowy czas mają.

A zakończył tak: – Po mojemu to też nie jest dobre, że za dużo Żydów na dygnitarskich stanowiskach... Z Rosji przyjechali i cały ten czas, odkąd nastała Rosja, u góry się trzymają... Jak to może być, nas trzydzieści milionów, a ich ile, no?

Tak wygarnął Gawlik Edward. I co z tego miał. Wyrzucili go z partii. Rewizjonizm, antysemityzm, naprzyczepiali mu tych zarzutów. Z początku dotknęło go i bolało to usunięcie z szeregów partyjnych. Przywiązał się do tej partii. Tyle lat... Ale potem machnął ręką.

– W porządku... – powiedział zagadkowo. – Przynajmniej wiem, czego się trzymać.

I znów w tym ostatnim czasie, kiedy przeciw przemocy powstali studenci, Gawlik Edward ożywił się znacznie. Chodził pod uniwersytet, politechnikę. Wystawał tam całymi godzinami. Patrzył na młodzież wywieszającą transparenty. Z uwagą odczytywał treść tych napisów. Obok niego przelatywali młodzi z podpalonymi, na znak pogardy dla kłamstw i oszczerstw prasy, gazetami.

– Prasa kłamie! – skandowali młodzi.

Gawlik skupiony, poważny, też młodym potakiwał.

– Rozrabiają studenciaki! – trącił go w plecy jeden z fabrycznych kumpli.Gawlik oburzył się.

– Walczą! – powiedział z naciskiem. – Za nas wszystkich walczą!

A gdy zobaczył, jak milicja z Golędzinowa szarżuje z pałami na studenciaków, twarz zmieniła mu się okropnie. Kumple dostrzegli ten wyraz jego twarzy wściekły, dziki; chwycili go za ramiona, ale wyrwał im się z wielką siłą i ruszył prosto na tych z Golędzinowa.

– Łobuzy! – krzyczał. – Synków naszych katujecie!

Zdzielili go parę razy pałką w przelocie. Upadł. Po chwili, gdy tłum znikł za rogiem ulicy, podeszli do niego kumple, pomogli mu wstać.

Był już spokojny.

– Chodź, stary na piwo – zaprosili go kumple.

– Starczy ci chyba sprawiedliwości – śmieli się.

Poszedł posłusznie pod kiosk z piwem. Wypił chciwym haustem duże jasne, otarł z piany usta. Podciągnął rękaw koszuli i dokładnie obejrzał rękę w przegubie grubą jak bochen i już zaczynającą sinieć po tej milicyjnej pałce. Współczuli mu. Uśmiechnął się. Poradzili czymś zimnym okładać. Kobieta z kiosku zmoczyła chustkę. Ale nie chciał żadnego okładu. Stał tak z wyciągniętą ręką, patrzył na czerwony ślad i uśmiechał się.

– Zdaje się, chłopaki – odezwał się wreszcie – będziem musieli się ruszyć...

Kumple: – Co ty, stary! Też ci się zachciewa. Ruszyć się? Za kim? Na kogo?

Stał tam przy kiosku taki mały, kaprawy. Przysuwał się, ucha nastawiał, ciekawy, na tę rozmowę.

– Gdzie? Ruszyć się! Ja też! Gdzie! – już nie wytrzymał ten mały, kaprawy, zatarł dłonie, uśmiechał się przymilnie, a wstrętnie.

Gawlik Edward przyjrzał się temu kaprawemu dokładnie. Odwrócił głowę i mrugnął do kumpli. Zrozumieli. Łatwo było przecież w tym małym, kaprawym wyczuć kapusia.

– Do domu... – ziewnął Gawlik. – Późno już...

Kapuś rozczarowany. Kumple się roześmieli.

W tych dniach, kiedy ta sprawa ze studentami trwała, różni partyjni z naszego zakładu zaczęli tak chodzić koło Gawlika, wyraźnie zabiegali o niego, życzliwi i natrętni. Wreszcie na zebranie partyjne go zaprosili.Twarz Gawlika bez żadnego wyrazu, nieprzenikniona.

– Karierę teraz zrobisz – śmieli się niektórzy. – Pierwszy ten syjonizm wytropiłeś...

Milczał i na to. Małomówny się zrobił.

Tylko jak od nas z fabryki ormowców brali do akcji przeciw studentom i pały im rozdawali, to tych ormowców Gawlik tak obchodził w kółko i przyglądał się im, a na koniec powiedział niby do siebie:

– Polak śpi, ORMO czuwa! – I splunął temu naszemu komendantowi ORMO pod nogi.

_ Co wy?! – zdenerwował się komendant.

Ale Gawlik odwrócił się do niego plecami.

Zresztą nie całkiem miał rację. Chłopaki od nas też swoją uczciwość mają. Większość tych ormowców już przed samą akcją w tłum pouciekała. Tylko tych kilku dawnych ubowców pałami studentów tłukło. Potem ci, co pouciekali, wytłumaczyli się cwano:

– Pogubiliśmy się w tej akcji, towarzyszu komendancie. Ale i tak pojedynczo robiliśmy swoje, pałami tych wichrzycieli i politykierów grzaliśmy...

Nie mógł nic im zrobić komendant fabryczny.

A na to zebranie partyjne Gawlik Edward przyszedł. Krzyczeli z trybuny przysłani z dzielnicy prelegenci o reakcjonistach, syjonistach, błotem obrzucali studenciaków. Pierwsze rzędy klaskały.

Gawlik słuchał, słuchał wszystkiego, z twarzą bez żadnego wyrazu. Jak kamień po prostu.

Przed uchwaleniem rezolucji o głos poprosił. Nasz sekretarz poszeptał z tymi z dzielnicy. Pewnie im powiedział, że już dwa lata temu Gawlik Edward występował jako pierwszy przeciw tym syjonistom rozmaitym, co to teraz tę studencką rozróbę zrobili, bo uśmiechnęli się do niego życzliwieOn zaś krótko mówił.

– Do partii to ja już nie wrócę. A dlaczego, towarzysze? Dlatego, bo prawdy u was nie znajdę. Po mojemu to jest tylko wielki wstyd, żeby gliniarze po uniwerku latali i pałami uczyli socjalizmu studentów, a do tego jeszcze robociarzy na pomoc ściągać, żeby swoich kuzynów czy dzieci...

Tym razem z roboty wyrzucili Gawlika Edwarda. Tyle w tym tylko jeszcze szczęścia ma, że fachowiec nieostatni, frezer jego fach. To robi u jednego takiego, co ma warsztat prywatny, i możliwie tam zarabia.

Tramwaj numer 5

przejeżdżał obok politechniki. Kolumna milicyjnych bud na placu. Oddziały pałkarzy w zielonych hełmach przyczajone u wylotów ulic wychodzących na plac. Tłum młodzieży na dziedzińcu uczelni. Były tutaj jakieś zajścia niedawno. Okruchy cegieł porozrzucane na placu...

Ludzie z tramwaju patrzyli w milczeniu. Kobieta w ortalionowym płaszczu wydęła pogardliwie wargi. Stała na przednim pomoście wozu.

– Dobrze, że leją tych studentów – powiedziała.

– Co też pani wygaduje! – odezwała się starsza z torbą pełną warzyw.Kobieta w ortalionowym płaszczu zaśmiała się wyzywająco.

– A dobrze im tak – ciągnęła uparcie. – Co, źle im?... I jeszcze rozrabiają...

Była zgrabna, niebrzydka. Ludzie przyglądali się jej z niechęcią.

– Jak tak można?! Te dzieci przecież właśnie wcale nie rozrabiają...

Starsza z warzywami tak wzburzona, że słowa się jej plączą, gubią i mieszają.

Motorniczy, mężczyzna około czterdziestki, z cieniutkim wąsikiem, spojrzał w swoje lusterko. Widział tę w ortalionowym płaszczu za swoimi plecami. Niezmieszana, pewna siebie, wyzywająco patrzy na ludzi.

– Mocniejsze lanie by się im przydało – dodaje. – Od takiej pałki niewielki ból.

Twarz motorniczego jakby się skurczyła. Przekręcił korbę. Tramwaj zaczyna zmniejszać szybkość. Ludzie tracą równowagę, padają na siebie i chwytają się poręczy. Tramwaj stanął w połowie drogi między przystankami.

Motorniczy zwraca się do ludzi na pomoście. Twarz ma spokojną, ani złości, ani radości na niej nie widać.

– Kto to powiedział? – mówi ostrym głosem.

Ludzie nie wiedzą, o co mu chodzi.

– No, że mocniej trzeba studenciaków – dodaje i patrzy na kobietę w ortalionie.

– Ja – odpowiada ona ze zdziwieniem.

Z tyłu już dzwoni następny nadjeżdżający tramwaj.

– Proszę natychmiast opuścić wóz – mówi motorniczy. – Pani mi przeszkadza w pracy...

Kobieta w ortalionie osłupiała. A motorniczy patrzy na nią zimno i rozkazująco. Kobieta w ortalionie posłusznie wysiada. Żegna ją gromki śmiech całego tramwaju. Twarz motorniczego nadal poważna, skupiona. Przekręca korbę. Tramwaj rusza.

Wiesz, mam taką głupią sprawę

do załatwienia. W tym bloku, gdzie mieszkam, piętro wyżej, tuż nade mną, jest taka rodzina, ojciec i dwóch chłopaków, dwudziestolatków. Ojciec ciągle wyjeżdża w delegacje, jakiś inspektor kontroli, coś w tym rodzaju. Po dwa tygodnie go nie ma w domu i dłużej. No i wyobraź sobie, co kilka dni tam u nich huczne bale, śpiewy, tańce, krzyki, dziewczyny. Najmniej dwa razy w tygodniu to się powtarza, a w tych nowych blokach, sam wiesz jaka akustyka. Mury cienkie, głos przechodzi wprost niesamowicie. Ja na tych zabawach szczeniaków najgorzej wychodzę. Od sufitu mnie atakują i tak to trwa do drugiej, trzeciej nad ranem. Jak głośno oni się bawią, najlepiej poświadczy ci fakt, że lokatorzy z piętra pode mną też szaleją, nie mówiąc już o tych przez ścianę na jednym poziomie. Więc cały nasz blok wzburzony tymi zabawami, jeszcze w dodatku sami spokojni ludzie u nas, raczej domatorzy. Blokowy już interweniował w tej sprawie, ale ci chłopcy w dzień grzeczni, układni, przeprosili oczywiście, że więcej się to nie powtórzy i tak dalej. Mija parę dni i znów to samo, wszystko się trzęsie, cholera człowieka bierze. Ja też się do nich zwracałem. Panowie, tak nie można. Ale gadaj z takimi, groch o ścianę.

Tak to wyglądało do czasu, aż lokatorzy z naszego bloku zebrali na nich podpisy. Wiesz, petycja odnośnie do zakłócania spokoju. Cały blok gremialnie się podpisał, żeby z tym do rady narodowej się zwrócić. I mnie to pisemko dali, ja mam to załatwić... I teraz, cholera, nie wiem, jak z tego wybrnąć. Bo rozumiesz, dowiedziałem się, że oni są Żydzi. Tak, murowane, z pewnego źródła ta wiadomość... więc co mam zrobić? Iść z tym do rady narodowej? Parszywie bym się wtedy czuł, antysemityzm, coś w tym rodzaju. Tak to można odebrać. To znaczy ci chłopcy tak to mogą potraktować.. Nie iść znów też nie mogę. Już lokatorzy krzywo na mnie patrzą. Tydzień tę petycję przetrzymuję... A jeszcze w dodatku lokatorzy nie wiedzą, że ci chłopcy to Żydzi. A jak się dowiedzą, też nie wiadomo, jak mogą zareagować. I taka sprawa, cholera, gniot taki... Myślałem: pójdę do tych szczeniaków rozwydrzonych. Powiem: panowie parszywa sytuacja ogólna. Nie zmuszajcie mnie więc do takiej urzędowej interwencji w tym stanie rzeczy, sami rozumiecie. Uprzedzam was lojalnie. Ale znowu... Może to na nich jeszcze gorzej podziała. Pomyślą sobie, że pochodzenie im wypominam... I tak w miejscu stoję, na nic nie mogę się zdecydować. A lokatorzy co dzień naciskają, złożyłeś już pan to pismo w radzie?...

Wiesz, niby teraz znalazłem pewne wyjście. Okazało się, że jeden mój znajomy zna ich ojca, więc ma z nim pomówić w tej sprawie. Tylko ten ich ojciec znów teraz na delegacji, a oni dalej baletują. Wczoraj właśnie, w ogóle nasilenie tych zabaw ostatnio się wzmogło. Nie wiem, może do Izraela wyjeżdżają i takie bale pożegnalne...

Nadzwyczajna odprawa prokuratorów

dzielnicy. Szef rozdziela sprawy aresztowanych dziś w południe studentów. Stanisław K. dostaje pięć spraw do oskarżenia. Głupio mu będzie występować w tych historiach. Sam ma przecież brata na trzecim roku socjologii. Chłopak ostatnio tylko biegał i biegał po zebraniach, naradach, rozgorączkowany i zasadniczy. A na perswazje rodziców, starszego brata, odpowiadał krótko: – Tak trzeba!

Przed tą odprawą prokuratorską widział go w domu Stanisław K. Brat nie chciał z nim rozmawiać. Omijał go pogardliwym spojrzeniem.Mówił do przerażonych rodziców:

– Wpadli na dziedziniec, tłukli pałami, kopali... – urywanym głosem dokończył – dlaczego?, za co?!

Jakiś wstyd, smród w tym wszystkim. Kręci się niespokojnie na krześle Stanisław K. Te sprawy, pięć teczek, już niedługo przed nim na biurku...

Ponieważ szef dzielnicy jest jego dobrym kolegą, jeszcze z gimnazjum znają się przecież, więc Stanisław K. zdecydował się po długiej chwili namysłu. Napisał kartkę: „Stary! Nie mam na to ochoty” – podkreślił słowo „ochoty”, złożył kartkę starannie i podał szefowi.

Szef przestał na moment referować wytyczne, przeczytał kartkę. Złożył również starannie i schował do kieszeni. Twarz bez żadnego wyrazu. Wrócił do przerwanego wątku.

Następnego dnia Stanisław K. wyleciał z prokuratury. Zwolnienie z natychmiastowym skutkiem. Chodzi teraz po mieście, chętnie popija i tak powtarza: – W rewolucji nie ma miejsca na przyjaźń – uśmiech ma przy tym jakiś głupkowaty.

Jeszcze do niedawna

tak zazdrościłem Heńkowi. Wolny, daleko od wszystkiego, niezależny. Krzepki, w ramionach rozrosły, praca fizyczna dawała mu siłę i pogodę, śmiał się często. Olśniewająca biel zębów kontrastowała ze śniadą, ogorzałą twarzą. Daleko uciekł Heniek, mój gimnazjalny kolega. Leśny zakątek, cudowne uroczysko. Do najbliższej wsi osiem kilometrów, gajowy, sąsiad najbliższy o cztery kilometry. Rzeka, wrzosowisko, las, pustkowie. Heniek sam wybudował dom, latem hodowlą bydła się zajmował, a zimą pracował przy wyrębie lasu.

W związku z pracą w lesie doszło do konfliktów z gajowym. Heniek to anachronicznie uczciwy i prawy człowiek. Gajowy natomiast cwany, współczesny kombinator. Drzewo ze swego leśnego rewiru prywatnie sprzedawał. Ostrożnie, regularnie, i dobrze z tego żył. A przy tym krzykacz z niego taki jak trzeba, partyjny aktywista, z partyzantki jakiś medal. Wszystko tym szyldem umiejętnie zakrywał. Heniek kiedyś mu wprost wygarnął, co myśli o takim obłudnym, złodziejskim życiu. Twarz gajowego zsiniała niebezpiecznie, ale nic nie powiedział. Potem poprosił pokornie o milczenie... Minęło kilka miesięcy i teraz nie zazdroszczę już Heńkowi.

– Osaczyli... – powtarza szeptem. – Kubły pomyj wylewają...

I rozgląda się na wszystkie strony w tej pustce swojej puszczańskiej, bo nie wierzy już nawet w milczenie lasu. Zamierza sprzedać swoje gospodarstwo. Ceny należytej, dobrej nie weźmie, gdyż znają jego sytuację ludzie i jakby zmówieni wszyscy kupcy. Chce wrócić do miasta. Tam najbezpieczniej w anonimowym, obojętnym tłumie. A powodem tego jest sprawa, która wynikła niedawno.

Któregoś dnia siedział gajowy z partyjnym sekretarzem gromadzkim w gospodzie. Gajowy popijać lubi. Sekretarz też. A w dodatku jeszcze ma zamiłowanie do polowań. Gajowy w tym niezastąpiony. Pogadywali sobie przy butelce o tutejszych ludziach, o ich przywarach, śmiesznostkach. Doszli do Heńka.

– Dziwak – powiedział sekretarz i zaraz się zachmurzył. – I taki ważny. Wstąpiłem raz do niego, jak z łaski mnie przyjął... Niby studia wyższe ma...

W sennych dotąd oczach gajowego zabłysły iskierki nagłego ożywienia.– Ten Henryk – rzekł jakby mimochodem – niby Włoch... Włoch nie Włoch... Coś jakby żydowaty...

– Daj spokój – obruszył się sekretarz – włoskiego pochodzenia... Italianiec znaczy, przecież Mancini się nazywa...

Gajowy nic nie powiedział, tylko przymrużył oko.

I posiał ziarno gajowy. Na czas też dobry trafił. Wtedy w całym kraju szum i czystka tego właśnie rodzaju. Sekretarz też chce mieć u siebie jednego na ofiarę, ogłosić rezolucję, wroga zdemaskować, do władz wyższych wysłać raport, zasłużyć się, pochwalą. Więc jeździł partyjny sekretarz gromady sprawdzać gdzieś to pochodzenie Henryka.

Wrócił wściekły, sklął gajowego.

– Skąd! Stuprocentowy pewniak! Ojciec Włoch, matka Polka.

– Ale syjonista – powiedział z niezmąconym spokojem gajowy.

I długo jeszcze przy półlitrówce szeptał w ucho sekretarzowi. Ten wpierw potrząsał przecząco głową, później jednak znieruchomiał i zamrugał powiekami. Przynęta chwyciła. Więc mój przyjaciel Henryk już w sieci coraz ciaśniejszej. Już gadki o nim dziwne, rozmaite... Ludzie tak na niego patrzą i uśmiechają się. Dwa razy odwiedzili go milicjanci, mandaty wypisali, że niby urządzeń przeciwpożarowych brak i krowy w szkodę włażą. Długo myszkowali po zagrodzie... Ktoś kredą na jego stodole ohydne obelgi napisał.

I nie ma już dawnego Heńka. Zaszczuty facet z gorączką w oczach.

... U nas na tej rozróbie marcowej

inżynier Bartek próbował zrobić karierę. Taki bystry, gładki facet. Z instytutu do naszego zakładu przyszedł. Umie z ludźmi żyć, tu miłe słówko powie, tam dowcip, nie zadziera nosa wobec robociarskiej braci, ale cholernie ambitny, jak najwyżej wspiąć się, nawet po trupach. Od razu to w nim wyczułem, mam nosa do tego rodzaju ludzkich słabostek. Więc zachorował na dyrektora, to jego pasja od paru lat. Zresztą w naszym zakładzie już wszystkie szczeble osiągnął, tylko to mu jeszcze pozostało... I gdy tylko te sprawy marcowe wybuchły, inżynier Bartek od razu zaczął działać. Zasadził się na stanowisko naczelnego. Wywęszył gdzieś, że dyrektor przed rokiem część zysku, który miał być podzielony wśród załogi, bo u nas samorząd, odprowadził na fundusz inwestycyjny. Też o tym wiedziałem, ale intencja dyrektora była uzasadniona. Chodziło o załatwienie dziur w koniecznych dla produkcji bieżącej inwestycjach. No i inżynier Bartek od tego zysku rozpoczął... A sami wiecie, jak to było po tych zajściach studenckich w marcu. Różne zebrania, masówki, takie wrzenie jak w kotle.

I na naradzie naszego samorządu robotniczego inżynier Bartek tę sprawę postawił. Takie sprawy, gdzie rozchodzi się o forsę, elektryzująco na robotników działają. Podniósł się hałas. Główna księgowa zbladła jak ściana. Wszyscy huzia na nią. Patrzę: ten Bartek uśmiechnięty, ręce zaciera. Wykonał przecież celny strzał. Zaraz dobiorą się do naczelnego, który już strasznie się zdenerwował... Ale wyobraźcie sobie, co nieoczekiwanie z tego wynikło. Księgowa wszystko wzięła na siebie, jednym słowem nie pogrążyła dyrektora. Oświadczyła tylko, że na podstawie bilansu, sama postanowiła część sumy zysków odprowadzić na inwestycje, ponieważ wyłoniła się konieczność natychmiastowa. Wszystko wzięła na siebie. Dyrektor wyszedł cało z tej pułapki. Tylko ona padła ofiarą. Porządna kobieta, nigdy bym nie przypuszczał. Oczywiście zwolniono ją z hukiem, ale to znakomita siła fachowa. Bez kłopotów sobie pracę znajdzie. A ten Bartek to jest zimny drań, ho, ho...

Potem z uśmiechem do dyrektora:

– No, towarzysz dyrektor chyba zadowolony. Wiem, że z księgową różne mieliście kontrowersje...

Zimny drań. Wiedział doskonale, że ona dyrektora przecież osłoniła i tak mu wprost o tym wali. A jaka twarz, ani muskuł nie drgnie, wprost pokerowy gracz. Dyrektor nic nie odpowiedział, tylko się spocił. On zawsze w takich podbramkowych sytuacjach się poci, szczególnie na czole i nosie. Ale myślicie może: inżynier Bartek przestał? Skąd! Wprost przeciwnie. Poszedł na całego. Wkrótce zaczęły krążyć różne plotki na naszym zakładzie. A sprowadzały się do tego, że dyrektor jest Żydem. Ja nigdy o tym nie pomyślałem nawet. Nie wiem... Może podobny, czy ja wiem... A wtedy właśnie zaczęła się ta heca o syjonizmie rozkręcać na całego... Agenci syjonistyczni są wszędzie, to, śmo, prasa, radio, telewizja... I wciąż takie szu, szu po kątach w naszym zakładzie. Sam w klozecie zobaczyłem rysunek, karykaturę naszego dyrektora z podpisem: „Precz z syjonistami”. Równocześnie załoga ciągle o tym obciętym zysku rozprawiała. Ktoś im podpowiadał, że chciano ich celowo po kieszeni uderzyć. Zostały też powywlekane różne stare historie. Kiedyś Iksa zwolniono niesłusznie, Igrekowi zbyt małą premię przyznano, Zeta pomijano w nagrodach. Kto temu winien. Już ci różni techniczkowie z kontroli, kreślarze z pracowni, całkiem głośno mówią: – Jak to kto? Już ta głupia Anka z mojego sekretariatu pyta mnie wprost: – Czy to prawda, panie inżynierze, nasz dyrektor Żydek, tak? I chichocze ta krowa, nie wiadomo z czego się cieszy... Uważam, że te wszystkie plotki musiały już docierać do dyrektora. Zmienił się w tamtych dniach. Chudy jak szczapa, taki nerwowy, rozlatany, papierosy jeden za drugim kopcił. Żal mi go było. Ale trzeba przyznać, że trzymał się nieźle. Nigdy o tym nie wspomniał, najmniejszej aluzji nawet. Tylko wyobraźcie sobie, ile go to nerwów musiało kosztować... Przecież te spojrzenia ludzi z technicznego, konstrukcyjnego, z hal produkcyjnych, wszędzie gdzie się pokazał, takie parszywe, dwuznaczne...

Bartek to jest urodzony pokerzysta, mówię wam. W tym całym świństwie jak w swoim żywiole, uśmiechnięty, miły, wobec dyrektora uprzedzająco grzeczny, dosłownie gotowy na każde polecenie zwierzchnika. Zauważyłem również, że wśród robotników często przebywa, to w przerwie do nich podchodzi, papierosami częstuje, taki brat-łata, krząta się to tu, to tam. Raz widzę z tymi młodymi z ZMS idzie do kawiarni na wino, coś im peroruje, gadane to on ma, ho, ho. Raz znów swoim samochodem podrzuca do domu dwóch frezerów. – Dla mnie drobiazg, panowie, żadna fatyga, zresztą prawie po drodze. Coś taki, bracie, nagle demokrata – myślę. Znam go przecież na tyle, żeby wiedzieć, co za tym może się kryć... Potem zaczęły krążyć listy z podpisami na naszym zakładzie. Na tych listach po 40, 50 podpisów, takie petycje niby w trosce o unormowanie niezdrowej atmosfery. Początkowo ogólne postulaty, nic konkretnego. A później już na całego poszli, wystrzelili z grubej rury: domagamy się usunięcia dyrektora. Oczywiście, wszystkie poprzednie kłopoty z planem, produkcją, zarobkami zaczęli zwalać na niego, a przecież trzeba sprawiedliwie przyznać, że z niego niezły organizator i fachowiec. Odkąd do nas przyszedł, dużo dobrego zrobił, z eksportem na rynki zagraniczne wyszedł. Jasne, też miał potknięcia, ale kto ich nie ma...

I do mnie też zaczęły takie rozmaite delegacje przychodzić. Tak pod ambicję mnie brali: – Panie inżynierze, wiemy, że jest pan człowiekiem uczciwym, szanujemy pana za wiedzę fachową i prawość, cieszy się pan wśród załogi dużym autorytetem... – takie duperele. – Czy pan inżynier nie przyłączy się do nas? Idzie nam o to, żeby zrobić porządek na naszym zakładzie...

Rozkładam ręce i z głupia frant ich pytam:

– W jaki sposób ten porządek chcecie zrobić, koledzy?

Na to oni już konkretnie:

– Panie inżynierze, pan chyba też ma już dość rządów dyrektora. Na niczym się nie zna, nic mu nie można przetłumaczyć...

Więc ja też im konkretnie:

– Moi kochani, jak to się nie zna? Tyle lat nie narzekaliście na niego i nagle?...

Więc oni tym swoim ostatnim argumentem:

– Przecież to Żyd, panie inżynierze, z ruską armią przyszedł. Czy taki może być w porządku?

Załatwiłem się krótko z tymi reformatorami:

– To jest fabryka, panowie, a nie Sejm. Od takich rozważań macie zebrania partyjne, narady załogi. Tam możecie swoje zarzuty postawić. Tylko uprzedzam, jak dotąd nie macie żadnych konkretów... A teraz wybaczcie, ale nie mam już czasu...

Zależało im na tym, żebym się do nich przyłączył. Od 12 lat w tym zakładzie pracuję, mam pewien autorytet, jestem bezpartyjny i na żadnej karierze administracyjnej mi nie zależy. Konstruktorem jestem i tyle... Więc jednych odstawiłem, no, tych reformatorów, a przychodzili następni. Czułem w całym tym fermencie inspirację inżyniera Bartka. Ale on, wytrawny gracz, nic nigdy mi osobiście nie powiedział. Tylko tak się uśmiechał po swojemu i mówił:

– Sam widzisz, załoga z dyrektora niezadowolona, co robić... – wzdychał, ręce rozkładał.

Taki zawzięty gracz przecież nie popuści, a sytuację ciągle miał sprzyjającą. Cała Polska tymi rozróbami zaprzątnięta. Żal mi było naszego dyrektora, bo żył chłop jak na wulkanie i jeszcze musiał udawać, że nie wie, o co chodzi. Właściwie taki stan anarchii powstał, ludzie na halach zamiast pracować wiecują, ciągle nowe listy z podpisami.

Miałem już tego dość i mówię oficjalnie do naszego sekretarza partyjnego:– Towarzyszu, kiepsko z robotą w naszym zakładzie, intrygi i podkopywanie autorytetu. Ja tu jestem odpowiedzialny za produkcję, i w związku z tym czuję się w obowiązku poinformować o istniejącej sytuacji komitet wojewódzki, bo jeśli ten stan utrzyma się dłużej, to jasną jest rzeczą, że planu kwartalnego nie wykonamy...

Tak mu wygarnąłem. Zmieszał się nasz sekretarz, on też chyba w zmowie z tymi rozrabiaczami, ale nie oponował. No i zadzwoniłem do KW, do wydziału przemysłu...

I wyobraźcie sobie, jaką ci z komitetu dali odpowiedź, i jak szybko, po trzech dniach. Przyjeżdża na nasz zakład instruktor czy nawet zastępca kierownika wydziału przemysłu, zwołują aktyw partyjny i personel kierowniczy. Tak chytrze przy tym wyliczyli, że dyrektor akurat pojechał na konferencję do zjednoczenia. Ten z KW opieprzył wszystkich zebranych za rozrabiactwo i anarchię, a na koniec tak powiedział:

– Towarzysze, daję wam rozkaz partyjny. Bezwarunkowo należy zaprzestać tego wichrzycielstwa, sami przeprowadziliśmy wywiad w miejscu urodzenia, jak również sprawdziliśmy na cmentarzu. Towarzysz dyrektor wcale nie jest pochodzenia żydowskiego...

Popatrzyłem wtedy na inżyniera Bartka. Nic nie dał po sobie poznać, że przegrał tę rundę. Taki po swojemu miło uśmiechnięty, młodo wygląda, czterdziestka mu stuknęła, a jak chłopaczek szczuplutki, włosy krótko ścięte. Ale on nie przestanie, przyczai się i jak znów coś wyniknie, to zaatakuje... A swoją drogą, myślę sobie, że ten nasz dyrektor chyba jednak pochodzenia żydowskiego, tylko dawno zasymilowana rodzina, ochrzczeni, małżeństwa mieszane i tak dalej. Ale urodę ma żydowską, włosy kręcone i oczy, najbardziej oczy...

Rzeczpospolita

[link widoczny dla zalogowanych]

.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Marek Nowakowski. "Syjoniści do Syjamu"
PostWysłany: Pon 12:03, 24 Paź 2011
Administrator
Administrator

 
Dołączył: 06 Mar 2009
Posty: 321
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Gdańsk





Marek Nowakowski.

"Syjoniści do Syjamu"




"Syjoniści do Syjamu" – to nowa książka Marka Nowakowskiego, która opowiada o wydarzeniach Marca'68. "To wyjątkowo wierny obraz tego, co działo się w głowach Polaków w tamtym czasie" - mówi prof. Jerzy Eisler jeden z najlepszych znawców tego tematu. "Książka Nowakowskiego jest wyjątkowa i ważna na tle innych opowieści o Marcu'68, ponieważ daje obraz nastrojów społecznych. Autor opisuje to, co sam widział albo usłyszał, a ponieważ należy do pisarzy mających wyjątkowy dar obserwacji, jego spostrzeżenia są bardzo cenne, bo prawdziwe. Składają się one na nieupiększony, bardzo prawdziwy obraz wydarzeń marcowych, tego jak zwykli ludzie je odbierali" - mówił prof. Eisler.

"Syjoniści do Syjamu" to książka eklektyczna - są tu krótkie opowiadania, impresje i udramatyzowane scenki. Kolejka do mięsnego komentuje z uznaniem ostatnie kazanie Wyszyńskiego, motorniczy wyrzuca z tramwaju kobietę, głośno rozprawiającą o tym, że trzeba "mocniej lać studenciaków". Inżynier denuncjuje dyrektora za żydowskie pochodzenie, by zająć jego miejsce. Nowakowski relacjonuje przebieg zebrania partyjnego, na którym zaatakowano jednego z pracowników pochodzenia żydowskiego, historię znajomej, której matka pod wpływem wydarzeń marcowych powróciła do świata okupacyjnych lęków.

Nowakowski zaczął prowadzić zapiski w 1967 roku. "Trzeba pamiętać, że zanim nastąpiły wydarzenia Marca'68 roku była wojna izraelsko-arabska, a po niej nastał w Polsce czas Moczara. Czuło się narastające napięcie. Wtedy zacząłem notować. Różne historie - to, co ludzie mówili, opisy wydarzeń, których byłem świadkiem, uliczne sceny, rozmowy w knajpach, relacje znajomych. Dużo się działo. Tak powstał tekst - kolaż, tworzony szybko i na gorąco. Dałem mu wtedy tytuł „Jak zazdroszczę Cyganom” - z tęsknoty za wolnością" - opowiadał Nowakowski.

W 1969 roku pisarz przesłał zebrany materiał do paryskiej "Kultury", gdzie chciano książkę opublikować jako jedną z pierwszych relacji z wydarzeń marcowych. Nowakowski uznał jednak, że publikacja w "Kulturze" może go skazać na niebyt literacki w kraju. Ostatecznie w przeciągu kilku lat opublikował w "Kulturze" tylko fragmenty tekstu pod pseudonimem Seweryn Kwarc.

Całość materiału przez prawie 40 lat była w depozycie "Kultury".



Źródło: IAR

.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Administrator dnia Pon 12:03, 24 Paź 2011, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
PostWysłany: Czw 5:20, 29 Sty 2015
Administrator
Administrator

 
Dołączył: 06 Mar 2009
Posty: 321
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Gdańsk





[link widoczny dla zalogowanych]

EWA DOMARECKA, MAREK NOWAKOWSKI, reżyser JERZY ZALEWSKI

Fot: Sławomir Majewski[/b]


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
MAREK NOWAKOWSKI
Forum Arch Strona Główna -> POLSKA SZKOŁA PROZY
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)  
Strona 1 z 1  

  
  
 Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu  


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001-2003 phpBB Group
Theme created by Vjacheslav Trushkin
Regulamin