Administrator |
Administrator |
|
|
Dołączył: 06 Mar 2009 |
Posty: 321 |
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/2
|
Skąd: Gdańsk |
|
|
 |
 |
 |
|
Marzec na gorąco
Marek Nowakowski
06-03-2008
PODOBNO...
— czyli o życiu i sprawach Dworu mówi lud...
Bo nikt nie wierzy w tę hurraradosną i krzepką, i samochwalczą papkę z gazet, radia czy telewizji. I wokół każdej oficjalnej prawdy tak przędzie się nieprzerwanie siatka gęsta zakulisowych wieści, przecieków, przypuszczeń podawanych z ust do ust jak sztafetowa pałeczka.
To – PODOBNO – anonimowe, tajemnicze, wielogłose, to ziarno tajne i uporczywe, grunt jest podatny, gotowy w ludzkich duszach, gleba zrodzona z niewiary i nieufności, oszukiwany od lat naród, skołowany i zagubiony, nie przestaje szukać własnej rozświetlającej ten cały labirynt latarki.
W tych dniach, kiedy rządowa tuba huczała – Izrael agresorem! – krążyły po kraju dowcipy jak w latach okupacji, cichcem przekazywane, przewrotne i zupełnie odmienne od stanowiska tych ze Dworu, odżył znów ten przysłowiowy humor wolnych i sceptycznych ludzi, wybuchał samorodną eksplozją i poczuciem braterstwa.
– Już idą na Kair! – podawano szeptem. – Na Damaszek!
Satysfakcja w tym i poczucie wspólnoty z małym narodem na skrawku ziemi siedzącym, krwawo doświadczonym przez wojny i żarłocznych sąsiadów. Cieszył się stolarz z warsztatu na mojej ulicy, cieszył się stróż, kapuś i lizus, cieszył się dyrektor fabryki, gdzie pracuje mój przyjaciel, a karierowicz i antysemita przecież z tego dyrektora.
Pili ludzie w knajpach pod Żydów, Żydków, Izraelczyków, różnie ich nazywano.
Z nietajoną satysfakcją (że ktoś w imieniu wielu to jednak powiedział) powtarzano słowa z kazania kardynała o małym Dawidzie walczącym z Goliatem. I ci wszyscy ludzie na masówkach w fabrykach, biurach i ministerstwach zgodnie podnosili dłonie na znak aprobaty dla rezolucji potępiających Izrael, a gdy tylko ta oficjalna, niewolnicza konieczność została spełniona (żeby się nie narazić, żeby nie stracić posady, awansu...), już za chwilę w luźnej swobodzie prywatnych rozmów cieszyli się z sukcesów małego kraju i ta cała brudna skóra masówek i rezolucji złaziła z nich od razu, obca, nie ich przecież, z przymusu tylko nałożona.
...Idzie ulicą ten junacki podpity rozrabiacz. Taki krok z kołysem, siła w nim niewyżyta po tej wódce aż kipi, chęć rozróby, szuka ofiary i pretekstu. Zobaczył milicjanta, podchodzi do niego, właściwie tak go obchodzi, chce zagadać, wyraźnie chce zagadać. Ten milicjant, zmęczony nocną służbą i niezły chłop chyba, udaje, że nie widzi natarczywego rozrabiacza.
– Nieźle, panie władzo, całkiem nieźle – zagaduje go jednak ten młody podpity junak.
– Co nieźle? – pyta milicjant.
– Idą do przodu.
– Kto? – pyta milicjant, ale już w jego oczach błysk zrozumienia.
– No, tak ogólnie... – mówi młody rozrabiacz. – Jedni do przodu i leją drugich, a miało być odwrotnie...
– Co odwrotnie? – pyta milicjant i uśmiech na jego twarzy, przyjazny, naturalny, z trudem maskowany służbową miną.
– Żydy! – śmieje się donośnie młody rozrabiacz. – ...Poszły do przodu!Zbierają się gapie. Milicjant sztywnieje oficjalnie.
– Idźcie spać – mówi surowo. – Jesteście, obywatelu, zmęczeni...
Młody rozrabiacz odchodzi. Ta chęć rozróby pękła w nim po tym porozumieniu prywatnym, utajonym z władzą.
...PODOBNO... – mówią na imieninach u cioci, na prywatce u Jasia, na wódce z kierownikiem, prezes do żony, konstruktor do konstruktora, frezer do kumpla, student do swojej dziewczyny...
...PODOBNO tam na Dworze wcale nie jest tak niezbicie i monolitycznie, jak widać z wierzchu, tam ciągle frakcje, grupy, grupki, orientacje i orientacyjki, podgryzają się i przepychają, a na każde czyjeś potknięcie czekają jak sępy, jedni chcą drugich..., drudzy trzecich, podobno Najważniejszy zachwiany, nowi sposobią się do władzy, młodsi, podobno bardzo pazerni, podobno Boss Najważniejszy nieźle musi się gimnastykować, żeby się od tej chciwej zgrai następców opędzić, podchodzą go chytrze, rozmaitymi sposobami, dużo Bossowi pod nosem mocnych i konkurencyjnych wyrosło, Szef Porządku, aksamitny baryton, specjalista od poloneza zgody narodowej, szef kombatanckiego bractwa, powiększa on podobno swoje wpływy, aparat też ma w swoim ręku bardzo ważny, reklamę i popularność umie sobie nieźle robić, młodsi się do niego garną, ale chyba małe szanse, bo to jednak głupio, żeby szef policji głową państwa, natomiast Boss Największej Prowincji dużo mocniejszy i popularność jego rośnie, podobno miał oświadczyć, że wyciągnie kraj z ekonomicznego impasu, rządy technokratów proponuje, ale mało kto w realność naprawy wierzy, mało to razy różni już obiecywali i co z tego wyszło, Boss Najważniejszy też kiedyś tak mówił, podobno Boss Trzeci i Boss Czwarty też się szykują, jeśli zaś chodzi o Piątego, to jego sytuacja mocno nadwątlona, nie umie grać w te ich warcaby, za prosty, za szczery, mówią, że i ludzkie porywy serca u niego bardzo się liczą, jasne, że taki tam na Dworze do niczego nie dojdzie...
I tak szu, szu, półgębkiem, z miną tajemną i skupioną, kolegę za rękaw, ucho do ucha, dziesiątki wariantów, konfiguracji i szarad.
...PODOBNO zwolennicy tego, co zwiał do Albanii, też grasują, też mają swoje sposoby i chwyty, przypominają robotnikom o czasach dawniejszych, dowcip też taki krąży: – Czy wiecie, kto nocą pojawia się w Partyjnym Domu? Duch Bieruta, i trzyma w ręku pęto kiełbasy, kilo za szesnaście złotych, a nocą w fabryce stróż odkrył plik wrogiej bibuły, napisane tam, że lud gnębi i wyzyskuje klika syjonistów i rewizjonistów, bo oni to niespokojne duchy, różne eksperymenty robią i człek pracujący tylko cierpi na tym; a ten mój znajomy, wysoki dostojnik, szepcze ktoś komuś – po wódce się wygadał, będą duże zmiany – jakie? nie wiadomo... – tak krążą wieści i przypuszczenia, podskórnie, potajemnie, takie korytarze korników...
PODOBNO – jak ptaszydło wielogłose kracze pod tą duszną, szczelną pokrywą.
Oczy ludzi czasem zabłysną ożywieniem, nadzieją, ale na krótko tylko przychodzi ta chwila lekkości i wiary.
Nagle ktoś z tą wieścią – PODOBNO – urwie w pół słowa, zapatrzy się martwym, pustym wzrokiem przed siebie, nachodzi wtedy taka refleksja mrożąca, świadomość bezsiły, szamotaniny i bzdury; wzruszy ktoś wtedy ramionami, spojrzy na zegarek, odejdzie zgaszony i jałowy...
Niech to będzie technik Stolarek... Niech to zdarzy mu się w samoobsługowej knajpie pełnej szyb, luster i ohydnych pikasów na ścianach, oświetlonej trupimi jarzeniówkami. Pożegna się technik Stolarek z kolegami, powlecze się zły i zgorzkniały do domu.
Może zdarzyć się również, że spije się technik Stolarek zbyt mocno i z rykiem wściekłym, bezsensownym pogna w tłum.
– Odbiła mu szajba – ktoś stwierdzi obojętnie. Wybiegnie technik Stolarek na ulicę, tam dosięgną go pały milicjantów, noc w izbie wytrzeźwień, długa koszula, pasami przywiążą do łóżka, rachunek za nocleg i rozróbę.Wróci do domu technik Stolarek.
– Tyle pieniędzy zmarnowałeś – głos żony.
Więc trzeba tę idiotyczną stratę nadrobić, wziąć jakąś robótkę na boku, coś pokombinować...
Może to być inny Stolarek, na przykład inżynier młody, taki na dorobku inżynierek, ile to już lat na tym ciułaczym, chomikowatym dorobku. Żona młoda i ładna, w wysokich modnych butach i białych pończochach, przytulona do jego ramienia.
– Pa, Baśka, cześć stary!
I pójdą sobie z tym – PODOBNO – bezsilnym i jałowym.
Żona: – Ta zastawa Jurka to jednak dużo lepszy i szykowniejszy wóz od naszego.
Młody inżynier: – Hmm...
Żona: – I pomyśl, tą zastawą byli w Jugosławii, bardzo dobrze im się jechało.
Młody inżynier: – Hmm...
Żona: – Bo syrenką jechać do Jugosławii to okropne... Nawet Włodkowie już zmienili swój wóz.
I będzie siedział młody inżynier nocami przy projektach i kosztorysach, prace zlecone, jeszcze wykłady w szkole wieczorowej – wszystko na zastawę, na Jugosławię.
Być może w trakcie tej pracy mozolnej i długoterminowej gdzieś w knajpie czy u przyjaciół wypije młody inżynier zbyt dużo i wybuchnie tym wściekłym bezsensownym wrzaskiem z głębi duszy (to – PODOBNO – tak go wytrąci z równowagi i rozjuszy), będzie tłukł kieliszki, będzie rwał się do bicia.
Zmęczone, zapiekłe w tej szamotaninie oczy. Jak w błysku magnezji to wszystko.
A później: – Bardzo was przepraszam, zaszkodziło mi jakoś...
Kierat toczy się dalej, skrzypią szprychy, trzeszczą wiązadła, miarowo, rytmicznie, jak budowa piramid, dni, miesiące, lata...
Matka tej dziewczyny
jest kobietą przeszło pięćdziesięcioletnią, spokojną i cichą, ale w jej oczach czai się zawsze u spodu jakiś strach czy niepokój. O swoim życiu podczas okupacji niechętnie opowiada. Kiedyś wspomniała córce, nastrój wieczoru to spowodował, święto umarłych wtedy, tłumy spieszące na cmentarz – o ojcu zakatowanym na jej oczach w obozie zagłady.
Innym znów razem, list wtedy przyszedł od jej siostry z Australii, opowiedziała jak właśnie z siostrą wyprowadzały tę dziewczynę (wtedy dziecko dwuletnie) z getta, dziurą w murze, piwnicami, kanałami, na koniec trzeba było przeczołgać się przez goły placyk, dwadzieścia metrów, nie więcej, a pod murem żandarm miarowo spacerował i coś sobie podśpiewywał.
Ta sprawa z matką zaczęła się kilka dni po wybuchu wojny arabsko-izraelskiej. Radio grzmiało o tym nieustannie i w prasie też mnóstwo artykułów i oświadczeń z powtarzającym się nowym określeniem – izraelski faszyzm... W biurze, gdzie pracowała matka, odbyła się również, jak wszędzie, masówka przeciw Izraelowi, przemówienie i rezolucja, a przy głosowaniu na rezolucję ludzie tak jakoś na matkę patrzyli. Ta dziewczyna, młody architekt, też boleśnie odczuła ów zły nastrój. Przychodząc do pracowni, patrzyła ukradkiem i obco na swoich kolegów pochylonych nad rajzbretami, niepokoił ją śmiech z tyłu i szepty, garbiła się i przymykała oczy jak przed uderzeniem. Lepiej poczuła się dopiero wtedy, gdy Jacek, ten wesoły kumpel spod okna, zaprosił ją na kawę do bufetu i powiedział z naciskiem: – Cieszę się tak jak ty, że oni się nie dali, naprawdę!
Oczy dziewczyny nadal nieufne, podejrzliwe. Jacek uścisnął jej rękę i dodał: – Nie wierzymy w to, co trąbią i piszą, daję słowo, przepraszam, że o tym mówię, ale w tej sytuacji to konieczne. Był zmieszany, machinalnie łyżka za łyżką sypał cukier do kawy. Powstrzymała to jego nadmierne słodzenie. Roześmieli się. Już w milczeniu wypili kawę.
A po powrocie z biura zastała matkę siedzącą nieruchomo przy stole. Wielkie oczy matki jeszcze większe, rozszerzone jakimś napięciem.
Cisza w mieszkaniu, tylko słychać wodę monotonnymi kropkami spływającą z kranu. Ta cisza i nieruchomość matki również na nią podziałały paraliżująco. Bezszelestnie, na palcach posuwała się do pokoju.
– Była pani Kornowa... – odezwała się wreszcie matka. – Na naszym cmentarzu zaczęli już rozbijać nagrobki...
Dziewczyna, nie słuchając już dalszych słów matki, wybiegła z domu. Skrótem przez połączone podwórza i dziurą w murze dostała się na ten stary cmentarz. Cicho i pusto. Już zmierzch. Wysoki mur oddziela to miejsce umarłych od ruchliwych ulic. Chodziła cmentarnymi alejkami. Oglądała uważnie nagrobkowe kamienie. Dopiero przy bramie zauważyła wywrócony nagrobek, porytą ziemię, jakieś zmięte papiery i kawałki szkła. Poszła do dozorcy. Brodaty starzec wzruszył ramionami.
– Hę, hę, hę... – powtarzał.
Wreszcie pokiwał głową.
– Już dawno mówiłem w gminie... Popijać tu przychodzą... Wczoraj też dwóch było... Wypili, uderzyło im do głowy i do bicia się zabrali... Jeden drugiego popchnął i przewalili...
Dziewczyna dokładnie zrelacjonowała matce historię cmentarnego zdarzenia. Ale matka wcale tym nieprzekonana. Nadal te wielkie, przerażone oczy i niepokoi ją głośniejszy tupot na schodach, głosy i śmiechy dobiegające z ulicy. Podchodzi do okna, nieznacznie odsuwa zasłonę i patrzy, patrzy. Minęło parę dni i w sobotnie popołudnie wróciła matka ze sklepu, zadyszana i spocona. Całą drogę biegła.
– Podpalili!
– Co? – zdziwiła się dziewczyna.
– Synagogę – wyszeptała matka.
Tak stały, patrząc na siebie. Stara, siwa kobieta. I ta druga młoda, ładna, o chłodnej, zamkniętej twarzy.
Pierwszą myślą dziewczyny, architekta przecież, była obawa o tę cudowną renesansową budowlę wzniesioną przez rabina i mędrca Mojżesza Isserlesa.A potem strach, irracjonalny strach przekazywany z pokolenia na pokolenie, chwycił ją za gardło. Choć równocześnie rozsądek podpowiadał, że to histeria i przerażenie matki, bo w jej stanie nerwowym jedno przecież słowo gdzieś posłyszane i przekręcone starczy, by wywołać ciąg przypomnień z tragicznej apokalipsy narodu.
Biegła dziewczyna ulicami. Puste ulice, ładny wieczór, dużo gwiazd na niebie.
Oddychała nosem, poszukując zapachu dymu. Spoglądała w niebo ponad domami, wypatrując czarnego kopcia dymu.
Ta synagoga jak zwalista forteca. Była cała, nienaruszona. W jej ciemnym, mistycznym wnętrzu siedziały trzy stare, grube kobiety, kiwając się modlitewnie.
Przybycie dziewczyny przyjęły z dużym zaciekawieniem.
– Dlaczego tak biegła? – zapytała jedna z nich.
A dowiedziawszy się o jej powodzie przybycia tutaj, trzy stare kobiety wybuchły gadulstwem przerażonym, takim wieloznacznym jazgotem, pełnym egzaltacji i trzepotu rąk.
– Jaki pożar, oj pożar, straszna rzecz, gdzie się pali, tu się pali... – ich cienie poruszały się miękko, ptasimi skrzydłami na ścianach. – ...Okropne, dlaczego, kto to zrobił, ale przecież nie pali się, a może się pali. – Rozejrzały się po grubych, zdobnych w płaskorzeźby murach, patrzyły z trwogą w pobłyskujące kolorowymi szybkami okna. – Chyba nie pali się, nie widać, a może tego nie można widzieć... – znów się rozejrzały.
– Nie ma ognia bez dymu przecież – zauważyła jedna głosem pełnym zadumy...
Zamilkły, pogrążając się w modlitewnym kiwaniu. Jednak matka tej dziewczyny ciągle jest niespokojna. Zachorowała, kłopoty z ciśnieniem i stan nerwowy bardzo zły.
Za trzy tygodnie ma jechać do Kolonii jako świadek w procesie hitlerowskich zbrodniarzy z obozu śmierci.
Wrócił stamtąd stary szewc z rynku. Też świadek. Odwiedził matkę. Chwalił sobie ten wyjazd do sądu dalekiego. Bardzo sprawnie wszystko zorganizowali. Taksówką można jechać do Warszawy w sprawie wizy. Taksówką wracać. Zwracają koszty. Sam jechał pociągiem, ale policzył jak za taksówkę. Za straty spowodowane przerwą w pracy też tamten sąd płaci.
Tak opowiadał stary szewc, śmiesznie i pogodnie.
– I jeszcze może szanowna pani doktorowa powiedzieć – objaśniał – że córeczka na lęk przestrzeni cierpi...
– Lęk przestrzeni? – nie zrozumiała matka dziewczyny.
– A tak, lęk przestrzeni – powtórzył szewc. – Taka choroba się zdarza... Musi pani pielęgniarkę wziąć do córki pod swoją nieobecność. I za to też zapłacą...
Wtedy po raz pierwszy w tych niedobrych dniach roześmiała się matka tej dziewczyny. Obie się śmiały. Szewc też się ucieszył.
Ta dziewczyna, architekt, w tym roku po raz pierwszy obchodziła Żydowski Sądny Dzień – Jom Kipur. Pościła razem z matką.
– Żeby jej sprawić przyjemność – powiedziała swojemu narzeczonemu, rajdowcowi z kadry – szybkość to jego pasja, barczystemu mężczyźnie o jasnych, krótko obciętych włosach.
– I jeszcze z innego powodu... Tak jakoś...
Wtedy on właśnie zauważył, że jego dziewczyna ma na szyi zawieszoną gwiazdę Dawida wyciętą z twardej blachy, złociście błyszczącą. Ale nic nie powiedział. Choć nie bardzo rozeznany w komplikacjach życia, ale zrozumiał, zrozumiał ten post w Jom Kipur i tę gwiazdę sześcioramienną na jej szyi.
Spotkali się dwaj partyjni sekretarze
Towarzysko, z żonami. Żony przy szafie, jedna drugiej sukienki i bluzki pokazuje, przymierzają i przeglądają się w lustrze.
Sekretarze patrzą w telewizor, nudny program, pogadują sobie o tym, o owym.
– No i już z tym Żydem zrobiłem porządek – zwierza się pierwszy. – Zaniedbanie obowiązków służbowych i wymówienie mu się dało...
– Zaniedbanie obowiązków – roześmiał się drugi. – To zawsze można przyczepić... Najlepszy sposób...
– Jasne – ożywił się pierwszy. – Dość ich rządów... U góry też ich coraz mniej. Przeczyszczają...
– Oni nie zginą – powiedział drugi – ... silna sitwa...
– A u ciebie jak z nimi? – zapytał pierwszy.
– U mnie... – zastanowił się drugi – ... jeszcze dwóch siedzi w kierownictwie. Techniczny, niezły fachowiec... I w administracyjnym, kiedyś to była szycha... Na razie nie mam na nich żadnego haka. Rezolucję przeciw agresorowi podpisali, patrzyłem im na twarze, w porządku... Ale jak tylko coś, to wywalę na zbity pysk, od razu.
– Ja na miejsce tego swojego – wtrącił pierwszy – wziąłem Błaszczyńskiego. Porządny chłop, stary aktywista, jeszcze z dzielnicy. I żonę ma bardzo miłą. Często razem w brydża rąbiemy. Ona dobrze gra.
– Błaszczyński... – zastanawia się ten drugi – Zaraz, zaraz! Znam ich dobrze. Ta jego żona – zniża głos – taka mała, zgrabna... Pierwszy przytakuje i uśmiecha się znacząco, po męsku.
– To Żydóweczka – stwierdza drugi.
– Niemożliwe! – obrusza się pierwszy. – Skąd! Żadnego podobieństwa!
– Na pewno... Spytaj Karolaka. On ich zna, są z jednych stron. Gdzieś koło Warszawy, takie miasteczko, zaraz, zaraz, Garwolin chyba.
Pierwszy zmieszany, tępo zapatrzył się w telewizor.
– Nigdy bym nie przypuszczał – bąka wreszcie.
– Co się przejmujesz – pociesza go drugi, śmiejąc się. – Precz z Żydami, a Żydówki z nami! Znasz to powiedzenie?
Na tym zebraniu
nagrody dawali przodującym i społecznie aktywnym w przedsiębiorstwie. Dostał Baczyński z narzędziowni. Pominięto Zylbermana. Zylberman rozzłościł się, bo bardzo liczył na tę nagrodę.
– Samym podlizuchom i cwaniakom dają... – zaczął podgadywać całkiem głośno. – Jaki on tam przodujący... No i sprawiedliwość, proszę bardzo, dostał kopertę...
Usłyszał to Baczyński.
– Widzicie go, starego pijusa, na gorzałę mu brakuje! – w śmiech próbował złośliwostki tamtego obrócić. Na dobre rozwścieczył się Zylberman.– Ach, ty wredny Żydu! – wrzasnął.
Wynikła z tego afera. Obaj partyjni, sprawę rozpatrywano na zebraniu POP.Zylberman tłumaczył się następująco:
– Powiedziałem tak, towarzysze, przyznaję, ale nie w celu obrażenia, tylko towarzysz Baczyński jest rzeczywistym syjonistą, podczas agresji izraelskiej wyrażał się uszczypliwie i z satysfakcją o pokonanych Arabach, ja natomiast w całości podzielam linię partii w tej sprawie i gorąco, bezwzględnie potępiam agresora...
Do późnego wieczoru tę historię wałkowano. Po cichu podśmiewali się ludzie. Tyko spojrzeć na Zylbermana, nochal jak haczyk, włos kręcony i czarny, a w mowie z tego zdenerwowania coraz bardziej żydłaczył. Natomiast Baczyński jasny, oczy niebieskie, nos jak kartofel, słowiański po prostu typ urody. Przy tym ogłupiony tym wszystkim wyraźnie, w jednej kamienicy z Zylbermanem przecież mieszkali.
Dostał Zylberman partyjną naganę z wpisaniem do akt. Potem poszedł na wódkę z kumplami. Jak sobie już podpił porządnie, to wyznał: – No tak, jestem pół-Żyd, z tatusia znaczy się strony, ale naprawdę potępiam...
Kumple pokładali się ze śmiechu.
– No, Zygmek, do połowy już doszedłeś.... Może dalej popuścisz... A jak z mamusią?
Zylberman uparcie przeczył.
– A może jednak – napierali.
Nie ustępował.
– Zygmek, poleć całością, co ci zależy, daj już sobie te sto procent.On bić ich chciał, twierdząc uparcie, że jest tylko w połowie.Dla żartu ludzie w tej fabryce Żydek na Baczyńskiego wołają. A Baczyński na widok Zylbermana czerwienieje i spluwa.
– Swołocz – mówi.
Działaczka partyjna,
weteran prawie, z długim stażem, w wojnę Związek Walki Młodych, później PPR, nawet podczas referendum postrzelona przez wrogów, oddany towarzysz, mówiono zawsze o niej, należy również dodać, że w okresie październikowego przełomu, choć boleśnie tym wywalczonym brudem i zbrodnią dotknięta, nie wycofała się jednak, nadal wierna sprawie. W swojej karierze pięła się coraz wyżej. Nie dlatego, żeby jej na tym zależało, po prostu pewna politycznie, zdolna i świetna organizatorka. Ostatnio była w przeddzień nowego awansu, miała zostać dyrektorem powstającego kombinatu. Stanowisko bardzo odpowiedzialne i obdarzone szerokim zakresem samodzielności. Jej koledzy i znajomi w pracy przymilni w tym czasie, każdy chciał dobrze utrwalić się jej w pamięci, w pamięci już prawie dyrektora. I wybuchła ta sprawa z syjonizmem. Ona tą lawiną artykułów i oświadczeń skonsternowana nieco i ogłuszona. Ale szybko, jak to się mówi, schwyciła nowego byka za rogi. Więc w jej przedsiębiorstwie masówka przeciw syjonizmowi i jego agenturom u nas, rezolucja niezwykle ostra i demaskatorska, jak później porównywano w prasie, jedna z najmocniejszych.
Ona tę rezolucję redagowała i czytała jako sekretarz POP głosem twardym i bez zająknięcia. Wszystko odbyło się jak należy. Tyle że z tyłu na sali podgadywano trochę dla zgrywy.
– Znów nam ci z Góry nowy numer wymyślili, syjonizm!
– A jak ich rozpoznać?
Był śmiech. Ona też się uśmiechnęła... Ale to tylko na marginesie. Oklaski, rezolucja przyjęta przez aklamację. I na pewno jej pozycja w dzielnicy mocna, jako jedna z pierwszych zorganizowała przecież zebranie w sprawie syjonizmu.
Ale później, gdy akcja ta jeszcze bardziej się wzmogła, ciągle oświadczenia, dowody i polowanie na różnych podejrzanych u nas – wciągnęli się w to powoli ludzie. Dla przykładu w dziale kontroli inwestycyjnej nic przez parę dni nie robili, tylko rozprawiali o tym z ożywieniem.
Albo ten Grzegorzewski wciąż zaczął powtarzać: – No nareszcie z nimi zrobią porządek – i zacierał ręce. Wkrótce w tym przedsiębiorstwie tak zaczęto mówić coraz jawniej: – Ona nie zostanie tym dyrektorem. Skąd? W tej sytuacji absolutnie nie może... – I też różne takie informacje o niej zaczęły docierać, że ona ma przecież krewnego w Izraelu, nie jednego, dwóch, dalecy, ale zawsze krewni, jeden odwiedził ją przed czterema laty, jakieś pocztówki stamtąd dostawała, przynosiła do pracy... Z tego chyba powodu ona z czasem stała się jakaś dziwna, coś takiego w jej oczach, głosie. W rozmowach zaś ciągle do sprawy tego syjonizmu powraca.
– Narozrabiali ci moi rodacy, co? – powtarza do znudzenia. Tak patrzy po ludziach. Ale nikt jej wtedy spojrzeń nie odwzajemnia.
A równolegle już od paru tygodni idą te zwolnienia różnych działaczy i dygnitarzy żydowskiego pochodzenia. Nawet przy niej dla zgrywu wyczytują te zwolnienia z gazet.
– O, już ten poleciał, o, już tamten...
Ona niby obojętna, ale działa to na nią, po ruchach rąk i przygryzaniu warg łatwo to poznać.
Gawlik Edward to stary partyjniak
Mały taki, chudziak, zanoszący się nieustannym kaszlem z powodu astmy. A do prawdy sam lubi dochodzić, uparty jak kozioł, jak dojdzie, to już nikt nie zmusi go do zmiany stanowiska.
I zawsze z powodu swojego niewyparzonego jęzora ma kłopoty. Za czasów Stalina na zebraniu w naszym zakładzie przemówił z oburzeniem o dobrych, uczciwych ludziach torturowanych i zamykanych na lata.
– Dlaczego? – pytał. – W czym przyczyna? – Podjechali pod fabrykę cytryną i też go zabrali. Znikł na przeszło rok.
Później jak dzieciak cieszył się tym Październikiem.
– Wyczyszczą! Wywietrzą cały ten smród!
Wybrali go do rady robotniczej.
I na fali październikowych uniesień podnosił różne sprawy do załatwienia.Między innymi występował przeciw wysokim rentom dla partyjnych działaczy i różnych zasłużonych.
– Jakim prawem? – wiecował namiętnie. – Za co? Jeden z drugim przed wojną czerwoną płachtą załopotał, zebrali się gdzieś w lesie przy ładnej pogodzie na gadkę o piecach Magnitogorska... I już z tego cztery tysiące leci! Trzeba to sprawiedliwie uregulować!
Ale sala milczała już, nie przytakiwali Gawlikowi. Inny nastawał czas. Skończyły się te rozmaite podskoki. Niedługo utrzymał się Gawlik Edward na czele rady robotniczej.
Przyjechali jacyś ważni z komitetu i powiedzieli: – Nie nadaje się. Nie umie politykować...
Zdjęli Gawlika. On przygasł po tym i w ogóle nie odzywał się na zebraniach.
– Zmądrzał – mówili jego kumple. Aż dopiero niedawno, dwa lata temu to było, Gawlik znów poprosił o głos. Wzburzony i niecierpliwy. Na tym POP omawiano wtedy partyjną politykę kadrową. Ma się rozumieć, wszyscy chwalili tę politykę. Długo przemawiał Gawlik. Dusił się kaszlem, pluł i rzęził, ale wygarnął wszystko, co miał na sercu.
– ... Ciągle ci sami na wysokich stołach siedzą... Za Stalina, w październiku, teraz... Oni – grzmiał – za ciasne już łby na nowy czas mają.
A zakończył tak: – Po mojemu to też nie jest dobre, że za dużo Żydów na dygnitarskich stanowiskach... Z Rosji przyjechali i cały ten czas, odkąd nastała Rosja, u góry się trzymają... Jak to może być, nas trzydzieści milionów, a ich ile, no?
Tak wygarnął Gawlik Edward. I co z tego miał. Wyrzucili go z partii. Rewizjonizm, antysemityzm, naprzyczepiali mu tych zarzutów. Z początku dotknęło go i bolało to usunięcie z szeregów partyjnych. Przywiązał się do tej partii. Tyle lat... Ale potem machnął ręką.
– W porządku... – powiedział zagadkowo. – Przynajmniej wiem, czego się trzymać.
I znów w tym ostatnim czasie, kiedy przeciw przemocy powstali studenci, Gawlik Edward ożywił się znacznie. Chodził pod uniwersytet, politechnikę. Wystawał tam całymi godzinami. Patrzył na młodzież wywieszającą transparenty. Z uwagą odczytywał treść tych napisów. Obok niego przelatywali młodzi z podpalonymi, na znak pogardy dla kłamstw i oszczerstw prasy, gazetami.
– Prasa kłamie! – skandowali młodzi.
Gawlik skupiony, poważny, też młodym potakiwał.
– Rozrabiają studenciaki! – trącił go w plecy jeden z fabrycznych kumpli.Gawlik oburzył się.
– Walczą! – powiedział z naciskiem. – Za nas wszystkich walczą!
A gdy zobaczył, jak milicja z Golędzinowa szarżuje z pałami na studenciaków, twarz zmieniła mu się okropnie. Kumple dostrzegli ten wyraz jego twarzy wściekły, dziki; chwycili go za ramiona, ale wyrwał im się z wielką siłą i ruszył prosto na tych z Golędzinowa.
– Łobuzy! – krzyczał. – Synków naszych katujecie!
Zdzielili go parę razy pałką w przelocie. Upadł. Po chwili, gdy tłum znikł za rogiem ulicy, podeszli do niego kumple, pomogli mu wstać.
Był już spokojny.
– Chodź, stary na piwo – zaprosili go kumple.
– Starczy ci chyba sprawiedliwości – śmieli się.
Poszedł posłusznie pod kiosk z piwem. Wypił chciwym haustem duże jasne, otarł z piany usta. Podciągnął rękaw koszuli i dokładnie obejrzał rękę w przegubie grubą jak bochen i już zaczynającą sinieć po tej milicyjnej pałce. Współczuli mu. Uśmiechnął się. Poradzili czymś zimnym okładać. Kobieta z kiosku zmoczyła chustkę. Ale nie chciał żadnego okładu. Stał tak z wyciągniętą ręką, patrzył na czerwony ślad i uśmiechał się.
– Zdaje się, chłopaki – odezwał się wreszcie – będziem musieli się ruszyć...
Kumple: – Co ty, stary! Też ci się zachciewa. Ruszyć się? Za kim? Na kogo?
Stał tam przy kiosku taki mały, kaprawy. Przysuwał się, ucha nastawiał, ciekawy, na tę rozmowę.
– Gdzie? Ruszyć się! Ja też! Gdzie! – już nie wytrzymał ten mały, kaprawy, zatarł dłonie, uśmiechał się przymilnie, a wstrętnie.
Gawlik Edward przyjrzał się temu kaprawemu dokładnie. Odwrócił głowę i mrugnął do kumpli. Zrozumieli. Łatwo było przecież w tym małym, kaprawym wyczuć kapusia.
– Do domu... – ziewnął Gawlik. – Późno już...
Kapuś rozczarowany. Kumple się roześmieli.
W tych dniach, kiedy ta sprawa ze studentami trwała, różni partyjni z naszego zakładu zaczęli tak chodzić koło Gawlika, wyraźnie zabiegali o niego, życzliwi i natrętni. Wreszcie na zebranie partyjne go zaprosili.Twarz Gawlika bez żadnego wyrazu, nieprzenikniona.
– Karierę teraz zrobisz – śmieli się niektórzy. – Pierwszy ten syjonizm wytropiłeś...
Milczał i na to. Małomówny się zrobił.
Tylko jak od nas z fabryki ormowców brali do akcji przeciw studentom i pały im rozdawali, to tych ormowców Gawlik tak obchodził w kółko i przyglądał się im, a na koniec powiedział niby do siebie:
– Polak śpi, ORMO czuwa! – I splunął temu naszemu komendantowi ORMO pod nogi.
_ Co wy?! – zdenerwował się komendant.
Ale Gawlik odwrócił się do niego plecami.
Zresztą nie całkiem miał rację. Chłopaki od nas też swoją uczciwość mają. Większość tych ormowców już przed samą akcją w tłum pouciekała. Tylko tych kilku dawnych ubowców pałami studentów tłukło. Potem ci, co pouciekali, wytłumaczyli się cwano:
– Pogubiliśmy się w tej akcji, towarzyszu komendancie. Ale i tak pojedynczo robiliśmy swoje, pałami tych wichrzycieli i politykierów grzaliśmy...
Nie mógł nic im zrobić komendant fabryczny.
A na to zebranie partyjne Gawlik Edward przyszedł. Krzyczeli z trybuny przysłani z dzielnicy prelegenci o reakcjonistach, syjonistach, błotem obrzucali studenciaków. Pierwsze rzędy klaskały.
Gawlik słuchał, słuchał wszystkiego, z twarzą bez żadnego wyrazu. Jak kamień po prostu.
Przed uchwaleniem rezolucji o głos poprosił. Nasz sekretarz poszeptał z tymi z dzielnicy. Pewnie im powiedział, że już dwa lata temu Gawlik Edward występował jako pierwszy przeciw tym syjonistom rozmaitym, co to teraz tę studencką rozróbę zrobili, bo uśmiechnęli się do niego życzliwieOn zaś krótko mówił.
– Do partii to ja już nie wrócę. A dlaczego, towarzysze? Dlatego, bo prawdy u was nie znajdę. Po mojemu to jest tylko wielki wstyd, żeby gliniarze po uniwerku latali i pałami uczyli socjalizmu studentów, a do tego jeszcze robociarzy na pomoc ściągać, żeby swoich kuzynów czy dzieci...
Tym razem z roboty wyrzucili Gawlika Edwarda. Tyle w tym tylko jeszcze szczęścia ma, że fachowiec nieostatni, frezer jego fach. To robi u jednego takiego, co ma warsztat prywatny, i możliwie tam zarabia.
Tramwaj numer 5
przejeżdżał obok politechniki. Kolumna milicyjnych bud na placu. Oddziały pałkarzy w zielonych hełmach przyczajone u wylotów ulic wychodzących na plac. Tłum młodzieży na dziedzińcu uczelni. Były tutaj jakieś zajścia niedawno. Okruchy cegieł porozrzucane na placu...
Ludzie z tramwaju patrzyli w milczeniu. Kobieta w ortalionowym płaszczu wydęła pogardliwie wargi. Stała na przednim pomoście wozu.
– Dobrze, że leją tych studentów – powiedziała.
– Co też pani wygaduje! – odezwała się starsza z torbą pełną warzyw.Kobieta w ortalionowym płaszczu zaśmiała się wyzywająco.
– A dobrze im tak – ciągnęła uparcie. – Co, źle im?... I jeszcze rozrabiają...
Była zgrabna, niebrzydka. Ludzie przyglądali się jej z niechęcią.
– Jak tak można?! Te dzieci przecież właśnie wcale nie rozrabiają...
Starsza z warzywami tak wzburzona, że słowa się jej plączą, gubią i mieszają.
Motorniczy, mężczyzna około czterdziestki, z cieniutkim wąsikiem, spojrzał w swoje lusterko. Widział tę w ortalionowym płaszczu za swoimi plecami. Niezmieszana, pewna siebie, wyzywająco patrzy na ludzi.
– Mocniejsze lanie by się im przydało – dodaje. – Od takiej pałki niewielki ból.
Twarz motorniczego jakby się skurczyła. Przekręcił korbę. Tramwaj zaczyna zmniejszać szybkość. Ludzie tracą równowagę, padają na siebie i chwytają się poręczy. Tramwaj stanął w połowie drogi między przystankami.
Motorniczy zwraca się do ludzi na pomoście. Twarz ma spokojną, ani złości, ani radości na niej nie widać.
– Kto to powiedział? – mówi ostrym głosem.
Ludzie nie wiedzą, o co mu chodzi.
– No, że mocniej trzeba studenciaków – dodaje i patrzy na kobietę w ortalionie.
– Ja – odpowiada ona ze zdziwieniem.
Z tyłu już dzwoni następny nadjeżdżający tramwaj.
– Proszę natychmiast opuścić wóz – mówi motorniczy. – Pani mi przeszkadza w pracy...
Kobieta w ortalionie osłupiała. A motorniczy patrzy na nią zimno i rozkazująco. Kobieta w ortalionie posłusznie wysiada. Żegna ją gromki śmiech całego tramwaju. Twarz motorniczego nadal poważna, skupiona. Przekręca korbę. Tramwaj rusza.
Wiesz, mam taką głupią sprawę
do załatwienia. W tym bloku, gdzie mieszkam, piętro wyżej, tuż nade mną, jest taka rodzina, ojciec i dwóch chłopaków, dwudziestolatków. Ojciec ciągle wyjeżdża w delegacje, jakiś inspektor kontroli, coś w tym rodzaju. Po dwa tygodnie go nie ma w domu i dłużej. No i wyobraź sobie, co kilka dni tam u nich huczne bale, śpiewy, tańce, krzyki, dziewczyny. Najmniej dwa razy w tygodniu to się powtarza, a w tych nowych blokach, sam wiesz jaka akustyka. Mury cienkie, głos przechodzi wprost niesamowicie. Ja na tych zabawach szczeniaków najgorzej wychodzę. Od sufitu mnie atakują i tak to trwa do drugiej, trzeciej nad ranem. Jak głośno oni się bawią, najlepiej poświadczy ci fakt, że lokatorzy z piętra pode mną też szaleją, nie mówiąc już o tych przez ścianę na jednym poziomie. Więc cały nasz blok wzburzony tymi zabawami, jeszcze w dodatku sami spokojni ludzie u nas, raczej domatorzy. Blokowy już interweniował w tej sprawie, ale ci chłopcy w dzień grzeczni, układni, przeprosili oczywiście, że więcej się to nie powtórzy i tak dalej. Mija parę dni i znów to samo, wszystko się trzęsie, cholera człowieka bierze. Ja też się do nich zwracałem. Panowie, tak nie można. Ale gadaj z takimi, groch o ścianę.
Tak to wyglądało do czasu, aż lokatorzy z naszego bloku zebrali na nich podpisy. Wiesz, petycja odnośnie do zakłócania spokoju. Cały blok gremialnie się podpisał, żeby z tym do rady narodowej się zwrócić. I mnie to pisemko dali, ja mam to załatwić... I teraz, cholera, nie wiem, jak z tego wybrnąć. Bo rozumiesz, dowiedziałem się, że oni są Żydzi. Tak, murowane, z pewnego źródła ta wiadomość... więc co mam zrobić? Iść z tym do rady narodowej? Parszywie bym się wtedy czuł, antysemityzm, coś w tym rodzaju. Tak to można odebrać. To znaczy ci chłopcy tak to mogą potraktować.. Nie iść znów też nie mogę. Już lokatorzy krzywo na mnie patrzą. Tydzień tę petycję przetrzymuję... A jeszcze w dodatku lokatorzy nie wiedzą, że ci chłopcy to Żydzi. A jak się dowiedzą, też nie wiadomo, jak mogą zareagować. I taka sprawa, cholera, gniot taki... Myślałem: pójdę do tych szczeniaków rozwydrzonych. Powiem: panowie parszywa sytuacja ogólna. Nie zmuszajcie mnie więc do takiej urzędowej interwencji w tym stanie rzeczy, sami rozumiecie. Uprzedzam was lojalnie. Ale znowu... Może to na nich jeszcze gorzej podziała. Pomyślą sobie, że pochodzenie im wypominam... I tak w miejscu stoję, na nic nie mogę się zdecydować. A lokatorzy co dzień naciskają, złożyłeś już pan to pismo w radzie?...
Wiesz, niby teraz znalazłem pewne wyjście. Okazało się, że jeden mój znajomy zna ich ojca, więc ma z nim pomówić w tej sprawie. Tylko ten ich ojciec znów teraz na delegacji, a oni dalej baletują. Wczoraj właśnie, w ogóle nasilenie tych zabaw ostatnio się wzmogło. Nie wiem, może do Izraela wyjeżdżają i takie bale pożegnalne...
Nadzwyczajna odprawa prokuratorów
dzielnicy. Szef rozdziela sprawy aresztowanych dziś w południe studentów. Stanisław K. dostaje pięć spraw do oskarżenia. Głupio mu będzie występować w tych historiach. Sam ma przecież brata na trzecim roku socjologii. Chłopak ostatnio tylko biegał i biegał po zebraniach, naradach, rozgorączkowany i zasadniczy. A na perswazje rodziców, starszego brata, odpowiadał krótko: – Tak trzeba!
Przed tą odprawą prokuratorską widział go w domu Stanisław K. Brat nie chciał z nim rozmawiać. Omijał go pogardliwym spojrzeniem.Mówił do przerażonych rodziców:
– Wpadli na dziedziniec, tłukli pałami, kopali... – urywanym głosem dokończył – dlaczego?, za co?!
Jakiś wstyd, smród w tym wszystkim. Kręci się niespokojnie na krześle Stanisław K. Te sprawy, pięć teczek, już niedługo przed nim na biurku...
Ponieważ szef dzielnicy jest jego dobrym kolegą, jeszcze z gimnazjum znają się przecież, więc Stanisław K. zdecydował się po długiej chwili namysłu. Napisał kartkę: „Stary! Nie mam na to ochoty” – podkreślił słowo „ochoty”, złożył kartkę starannie i podał szefowi.
Szef przestał na moment referować wytyczne, przeczytał kartkę. Złożył również starannie i schował do kieszeni. Twarz bez żadnego wyrazu. Wrócił do przerwanego wątku.
Następnego dnia Stanisław K. wyleciał z prokuratury. Zwolnienie z natychmiastowym skutkiem. Chodzi teraz po mieście, chętnie popija i tak powtarza: – W rewolucji nie ma miejsca na przyjaźń – uśmiech ma przy tym jakiś głupkowaty.
Jeszcze do niedawna
tak zazdrościłem Heńkowi. Wolny, daleko od wszystkiego, niezależny. Krzepki, w ramionach rozrosły, praca fizyczna dawała mu siłę i pogodę, śmiał się często. Olśniewająca biel zębów kontrastowała ze śniadą, ogorzałą twarzą. Daleko uciekł Heniek, mój gimnazjalny kolega. Leśny zakątek, cudowne uroczysko. Do najbliższej wsi osiem kilometrów, gajowy, sąsiad najbliższy o cztery kilometry. Rzeka, wrzosowisko, las, pustkowie. Heniek sam wybudował dom, latem hodowlą bydła się zajmował, a zimą pracował przy wyrębie lasu.
W związku z pracą w lesie doszło do konfliktów z gajowym. Heniek to anachronicznie uczciwy i prawy człowiek. Gajowy natomiast cwany, współczesny kombinator. Drzewo ze swego leśnego rewiru prywatnie sprzedawał. Ostrożnie, regularnie, i dobrze z tego żył. A przy tym krzykacz z niego taki jak trzeba, partyjny aktywista, z partyzantki jakiś medal. Wszystko tym szyldem umiejętnie zakrywał. Heniek kiedyś mu wprost wygarnął, co myśli o takim obłudnym, złodziejskim życiu. Twarz gajowego zsiniała niebezpiecznie, ale nic nie powiedział. Potem poprosił pokornie o milczenie... Minęło kilka miesięcy i teraz nie zazdroszczę już Heńkowi.
– Osaczyli... – powtarza szeptem. – Kubły pomyj wylewają...
I rozgląda się na wszystkie strony w tej pustce swojej puszczańskiej, bo nie wierzy już nawet w milczenie lasu. Zamierza sprzedać swoje gospodarstwo. Ceny należytej, dobrej nie weźmie, gdyż znają jego sytuację ludzie i jakby zmówieni wszyscy kupcy. Chce wrócić do miasta. Tam najbezpieczniej w anonimowym, obojętnym tłumie. A powodem tego jest sprawa, która wynikła niedawno.
Któregoś dnia siedział gajowy z partyjnym sekretarzem gromadzkim w gospodzie. Gajowy popijać lubi. Sekretarz też. A w dodatku jeszcze ma zamiłowanie do polowań. Gajowy w tym niezastąpiony. Pogadywali sobie przy butelce o tutejszych ludziach, o ich przywarach, śmiesznostkach. Doszli do Heńka.
– Dziwak – powiedział sekretarz i zaraz się zachmurzył. – I taki ważny. Wstąpiłem raz do niego, jak z łaski mnie przyjął... Niby studia wyższe ma...
W sennych dotąd oczach gajowego zabłysły iskierki nagłego ożywienia.– Ten Henryk – rzekł jakby mimochodem – niby Włoch... Włoch nie Włoch... Coś jakby żydowaty...
– Daj spokój – obruszył się sekretarz – włoskiego pochodzenia... Italianiec znaczy, przecież Mancini się nazywa...
Gajowy nic nie powiedział, tylko przymrużył oko.
I posiał ziarno gajowy. Na czas też dobry trafił. Wtedy w całym kraju szum i czystka tego właśnie rodzaju. Sekretarz też chce mieć u siebie jednego na ofiarę, ogłosić rezolucję, wroga zdemaskować, do władz wyższych wysłać raport, zasłużyć się, pochwalą. Więc jeździł partyjny sekretarz gromady sprawdzać gdzieś to pochodzenie Henryka.
Wrócił wściekły, sklął gajowego.
– Skąd! Stuprocentowy pewniak! Ojciec Włoch, matka Polka.
– Ale syjonista – powiedział z niezmąconym spokojem gajowy.
I długo jeszcze przy półlitrówce szeptał w ucho sekretarzowi. Ten wpierw potrząsał przecząco głową, później jednak znieruchomiał i zamrugał powiekami. Przynęta chwyciła. Więc mój przyjaciel Henryk już w sieci coraz ciaśniejszej. Już gadki o nim dziwne, rozmaite... Ludzie tak na niego patrzą i uśmiechają się. Dwa razy odwiedzili go milicjanci, mandaty wypisali, że niby urządzeń przeciwpożarowych brak i krowy w szkodę włażą. Długo myszkowali po zagrodzie... Ktoś kredą na jego stodole ohydne obelgi napisał.
I nie ma już dawnego Heńka. Zaszczuty facet z gorączką w oczach.
... U nas na tej rozróbie marcowej
inżynier Bartek próbował zrobić karierę. Taki bystry, gładki facet. Z instytutu do naszego zakładu przyszedł. Umie z ludźmi żyć, tu miłe słówko powie, tam dowcip, nie zadziera nosa wobec robociarskiej braci, ale cholernie ambitny, jak najwyżej wspiąć się, nawet po trupach. Od razu to w nim wyczułem, mam nosa do tego rodzaju ludzkich słabostek. Więc zachorował na dyrektora, to jego pasja od paru lat. Zresztą w naszym zakładzie już wszystkie szczeble osiągnął, tylko to mu jeszcze pozostało... I gdy tylko te sprawy marcowe wybuchły, inżynier Bartek od razu zaczął działać. Zasadził się na stanowisko naczelnego. Wywęszył gdzieś, że dyrektor przed rokiem część zysku, który miał być podzielony wśród załogi, bo u nas samorząd, odprowadził na fundusz inwestycyjny. Też o tym wiedziałem, ale intencja dyrektora była uzasadniona. Chodziło o załatwienie dziur w koniecznych dla produkcji bieżącej inwestycjach. No i inżynier Bartek od tego zysku rozpoczął... A sami wiecie, jak to było po tych zajściach studenckich w marcu. Różne zebrania, masówki, takie wrzenie jak w kotle.
I na naradzie naszego samorządu robotniczego inżynier Bartek tę sprawę postawił. Takie sprawy, gdzie rozchodzi się o forsę, elektryzująco na robotników działają. Podniósł się hałas. Główna księgowa zbladła jak ściana. Wszyscy huzia na nią. Patrzę: ten Bartek uśmiechnięty, ręce zaciera. Wykonał przecież celny strzał. Zaraz dobiorą się do naczelnego, który już strasznie się zdenerwował... Ale wyobraźcie sobie, co nieoczekiwanie z tego wynikło. Księgowa wszystko wzięła na siebie, jednym słowem nie pogrążyła dyrektora. Oświadczyła tylko, że na podstawie bilansu, sama postanowiła część sumy zysków odprowadzić na inwestycje, ponieważ wyłoniła się konieczność natychmiastowa. Wszystko wzięła na siebie. Dyrektor wyszedł cało z tej pułapki. Tylko ona padła ofiarą. Porządna kobieta, nigdy bym nie przypuszczał. Oczywiście zwolniono ją z hukiem, ale to znakomita siła fachowa. Bez kłopotów sobie pracę znajdzie. A ten Bartek to jest zimny drań, ho, ho...
Potem z uśmiechem do dyrektora:
– No, towarzysz dyrektor chyba zadowolony. Wiem, że z księgową różne mieliście kontrowersje...
Zimny drań. Wiedział doskonale, że ona dyrektora przecież osłoniła i tak mu wprost o tym wali. A jaka twarz, ani muskuł nie drgnie, wprost pokerowy gracz. Dyrektor nic nie odpowiedział, tylko się spocił. On zawsze w takich podbramkowych sytuacjach się poci, szczególnie na czole i nosie. Ale myślicie może: inżynier Bartek przestał? Skąd! Wprost przeciwnie. Poszedł na całego. Wkrótce zaczęły krążyć różne plotki na naszym zakładzie. A sprowadzały się do tego, że dyrektor jest Żydem. Ja nigdy o tym nie pomyślałem nawet. Nie wiem... Może podobny, czy ja wiem... A wtedy właśnie zaczęła się ta heca o syjonizmie rozkręcać na całego... Agenci syjonistyczni są wszędzie, to, śmo, prasa, radio, telewizja... I wciąż takie szu, szu po kątach w naszym zakładzie. Sam w klozecie zobaczyłem rysunek, karykaturę naszego dyrektora z podpisem: „Precz z syjonistami”. Równocześnie załoga ciągle o tym obciętym zysku rozprawiała. Ktoś im podpowiadał, że chciano ich celowo po kieszeni uderzyć. Zostały też powywlekane różne stare historie. Kiedyś Iksa zwolniono niesłusznie, Igrekowi zbyt małą premię przyznano, Zeta pomijano w nagrodach. Kto temu winien. Już ci różni techniczkowie z kontroli, kreślarze z pracowni, całkiem głośno mówią: – Jak to kto? Już ta głupia Anka z mojego sekretariatu pyta mnie wprost: – Czy to prawda, panie inżynierze, nasz dyrektor Żydek, tak? I chichocze ta krowa, nie wiadomo z czego się cieszy... Uważam, że te wszystkie plotki musiały już docierać do dyrektora. Zmienił się w tamtych dniach. Chudy jak szczapa, taki nerwowy, rozlatany, papierosy jeden za drugim kopcił. Żal mi go było. Ale trzeba przyznać, że trzymał się nieźle. Nigdy o tym nie wspomniał, najmniejszej aluzji nawet. Tylko wyobraźcie sobie, ile go to nerwów musiało kosztować... Przecież te spojrzenia ludzi z technicznego, konstrukcyjnego, z hal produkcyjnych, wszędzie gdzie się pokazał, takie parszywe, dwuznaczne...
Bartek to jest urodzony pokerzysta, mówię wam. W tym całym świństwie jak w swoim żywiole, uśmiechnięty, miły, wobec dyrektora uprzedzająco grzeczny, dosłownie gotowy na każde polecenie zwierzchnika. Zauważyłem również, że wśród robotników często przebywa, to w przerwie do nich podchodzi, papierosami częstuje, taki brat-łata, krząta się to tu, to tam. Raz widzę z tymi młodymi z ZMS idzie do kawiarni na wino, coś im peroruje, gadane to on ma, ho, ho. Raz znów swoim samochodem podrzuca do domu dwóch frezerów. – Dla mnie drobiazg, panowie, żadna fatyga, zresztą prawie po drodze. Coś taki, bracie, nagle demokrata – myślę. Znam go przecież na tyle, żeby wiedzieć, co za tym może się kryć... Potem zaczęły krążyć listy z podpisami na naszym zakładzie. Na tych listach po 40, 50 podpisów, takie petycje niby w trosce o unormowanie niezdrowej atmosfery. Początkowo ogólne postulaty, nic konkretnego. A później już na całego poszli, wystrzelili z grubej rury: domagamy się usunięcia dyrektora. Oczywiście, wszystkie poprzednie kłopoty z planem, produkcją, zarobkami zaczęli zwalać na niego, a przecież trzeba sprawiedliwie przyznać, że z niego niezły organizator i fachowiec. Odkąd do nas przyszedł, dużo dobrego zrobił, z eksportem na rynki zagraniczne wyszedł. Jasne, też miał potknięcia, ale kto ich nie ma...
I do mnie też zaczęły takie rozmaite delegacje przychodzić. Tak pod ambicję mnie brali: – Panie inżynierze, wiemy, że jest pan człowiekiem uczciwym, szanujemy pana za wiedzę fachową i prawość, cieszy się pan wśród załogi dużym autorytetem... – takie duperele. – Czy pan inżynier nie przyłączy się do nas? Idzie nam o to, żeby zrobić porządek na naszym zakładzie...
Rozkładam ręce i z głupia frant ich pytam:
– W jaki sposób ten porządek chcecie zrobić, koledzy?
Na to oni już konkretnie:
– Panie inżynierze, pan chyba też ma już dość rządów dyrektora. Na niczym się nie zna, nic mu nie można przetłumaczyć...
Więc ja też im konkretnie:
– Moi kochani, jak to się nie zna? Tyle lat nie narzekaliście na niego i nagle?...
Więc oni tym swoim ostatnim argumentem:
– Przecież to Żyd, panie inżynierze, z ruską armią przyszedł. Czy taki może być w porządku?
Załatwiłem się krótko z tymi reformatorami:
– To jest fabryka, panowie, a nie Sejm. Od takich rozważań macie zebrania partyjne, narady załogi. Tam możecie swoje zarzuty postawić. Tylko uprzedzam, jak dotąd nie macie żadnych konkretów... A teraz wybaczcie, ale nie mam już czasu...
Zależało im na tym, żebym się do nich przyłączył. Od 12 lat w tym zakładzie pracuję, mam pewien autorytet, jestem bezpartyjny i na żadnej karierze administracyjnej mi nie zależy. Konstruktorem jestem i tyle... Więc jednych odstawiłem, no, tych reformatorów, a przychodzili następni. Czułem w całym tym fermencie inspirację inżyniera Bartka. Ale on, wytrawny gracz, nic nigdy mi osobiście nie powiedział. Tylko tak się uśmiechał po swojemu i mówił:
– Sam widzisz, załoga z dyrektora niezadowolona, co robić... – wzdychał, ręce rozkładał.
Taki zawzięty gracz przecież nie popuści, a sytuację ciągle miał sprzyjającą. Cała Polska tymi rozróbami zaprzątnięta. Żal mi było naszego dyrektora, bo żył chłop jak na wulkanie i jeszcze musiał udawać, że nie wie, o co chodzi. Właściwie taki stan anarchii powstał, ludzie na halach zamiast pracować wiecują, ciągle nowe listy z podpisami.
Miałem już tego dość i mówię oficjalnie do naszego sekretarza partyjnego:– Towarzyszu, kiepsko z robotą w naszym zakładzie, intrygi i podkopywanie autorytetu. Ja tu jestem odpowiedzialny za produkcję, i w związku z tym czuję się w obowiązku poinformować o istniejącej sytuacji komitet wojewódzki, bo jeśli ten stan utrzyma się dłużej, to jasną jest rzeczą, że planu kwartalnego nie wykonamy...
Tak mu wygarnąłem. Zmieszał się nasz sekretarz, on też chyba w zmowie z tymi rozrabiaczami, ale nie oponował. No i zadzwoniłem do KW, do wydziału przemysłu...
I wyobraźcie sobie, jaką ci z komitetu dali odpowiedź, i jak szybko, po trzech dniach. Przyjeżdża na nasz zakład instruktor czy nawet zastępca kierownika wydziału przemysłu, zwołują aktyw partyjny i personel kierowniczy. Tak chytrze przy tym wyliczyli, że dyrektor akurat pojechał na konferencję do zjednoczenia. Ten z KW opieprzył wszystkich zebranych za rozrabiactwo i anarchię, a na koniec tak powiedział:
– Towarzysze, daję wam rozkaz partyjny. Bezwarunkowo należy zaprzestać tego wichrzycielstwa, sami przeprowadziliśmy wywiad w miejscu urodzenia, jak również sprawdziliśmy na cmentarzu. Towarzysz dyrektor wcale nie jest pochodzenia żydowskiego...
Popatrzyłem wtedy na inżyniera Bartka. Nic nie dał po sobie poznać, że przegrał tę rundę. Taki po swojemu miło uśmiechnięty, młodo wygląda, czterdziestka mu stuknęła, a jak chłopaczek szczuplutki, włosy krótko ścięte. Ale on nie przestanie, przyczai się i jak znów coś wyniknie, to zaatakuje... A swoją drogą, myślę sobie, że ten nasz dyrektor chyba jednak pochodzenia żydowskiego, tylko dawno zasymilowana rodzina, ochrzczeni, małżeństwa mieszane i tak dalej. Ale urodę ma żydowską, włosy kręcone i oczy, najbardziej oczy...
Rzeczpospolita
[link widoczny dla zalogowanych]
. |
|