Arch

kultura

Forum Arch Strona Główna -> O LITERATURZE i SZTUCE -> ZYGMUNT BAUMAN
Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat 
ZYGMUNT BAUMAN
PostWysłany: Sob 20:23, 06 Lut 2010
Administrator
Administrator

 
Dołączył: 06 Mar 2009
Posty: 321
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Gdańsk





[size=28ZYGMUNT BAUMAN[/size]



ur. 19 listopada 1925 w Poznaniu – socjolog, filozof, eseista, jeden z najważniejszych twórców koncepcji postmodernizmu (ponowoczesności, płynnej nowoczesności, późnej nowoczesności). Znawca i interpretator Holocaustu. Wielokrotnie nagradzany prestiżowymi nagrodami, w tym nagrodą im. Theodora W. Adorno.

Studia rozpoczął jeszcze w 1943 w Związku Sowieckim, następnie studiował podczas służby w wojsku, w Akademii Nauk Społecznych i Politycznych. Później studiował filozofię na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie został asystentem Juliana Hochfelda. Był pierwszym redaktorem naczelnym Studiów Socjologicznych. W wyniku wydarzeń marcowych został w 1968 usunięty z Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie był doktorem habilitowanym socjologii i kierownikiem Katedry Socjologii Ogólnej. W atmosferze antysemickiej nagonki opuścił Polskę.

Wykładał na uniwersytetach w Tel Awiwie i Hajfie (1969-1971). W 1971 roku wyjechał do Anglii, gdzie związał się z uniwersytetem w Leeds, kierując Katedrą Socjologii aż do odejścia na emeryturę w roku 1990. Za pracę Nowoczesność i Zagłada (1989) otrzymał Europejską Nagrodę Amalfi, a w 1998 prestiżową nagrodę im. Theodora W. Adorno.

Od 2004 jest rektorem Uniwersytetu Powszechnego im. Jana Józefa Lipskiego w Teremiskach k. Białowieży na Podlasiu.


[link widoczny dla zalogowanych]





1) Ja się buntuję, przeto my jesteśmy… (na pięćdziesiątą rocznicę śmierci Alberta Camusa)

Pół wieku przeminęło bez Alberta Camusa ostrych a cierpkich, boleśnie piekących i dokuczliwych, prowokujących, wzywających do czynu i ostrogi dodających komentarzy. Przez cały ten czas księgozbiory dzieł poświęconych autorowi L’Étranger, La Chute i Le Premier Homme puchły niepowstrzymanie: Questia, ‘internetowa biblioteka książek i czasopism’ najczęściej z podobnych stron internetowych przez osoby z akademickiego świata odwiedzana, zaliczyła na 1 października 2009 roku 3171 pozycji omawiających jego myśli i ich miejsce w najnowszej historii, w tym 2528 o książkowej objętości; Google Books, bardziej jeszcze popularna strona internetowa, naliczyła ich nawet 9953. Większość autorów książek i artykułów zmagała się w ostatecznym rachunku z tym samym pytaniem: jakie stanowisko zająłby Camus wobec świata który powstał już po jego zgonie; jak brzmiałyby jego komentarze, wezwania i porady, których nie starczyło mu czasu na spisanie, a których nam, jego gorliwym czytelnikom i samozwańczym uczniom, tak bardzo brakło.

Jedno pytanie, a ileż odpowiedzi: różnych odpowiedzi… I nie ma się czemu dziwić. O Franzu Kafce Camus wydał sąd następujący: „Cała sztuka Kafki w tym, by zmuszać czytelnika do ponownego go odczytywania”. Jak zmuszać, czym? Ano tym, że proponowane przez Kafkę rozwiązania stawianych przezeń przed czytelnikiem problemów (lub ich brak…) domagają się wykładni, „nie są bowiem przedstawione klarownie”; by je objaśnić, trzeba nie mniej ni więcej tylko odczytać historię „pod nowym kątem”. Innymi słowy, sztuka/artyzm Kafki wyraża się w nie poddawaniu się pokusie objęcia tego, czego się objąć nie da, czy zamykania spraw skazanych na to, by wiecznie trwać otworem, by intrygować i wyprowadzać z równowagi bez końca; wyraża się, innymi słowy, w tym, by nigdy nie zaprzestać nagabywania i prowokowania czytelnika, inspirując i podbechtując go do wysiłku myślenia i przemyślania. Dzięki tej ich właściwości, inspiracje Kafki nie umierają; kontrowersje i spory wciąż na nowo przez nie wszczynane bliskie są spełnieniu snutych przez alchemików marzeń o ‘kamieniu filozoficznym’, z którego (kolejne alchemików marzenie) toczyć by się dało bez kresu ‘eliksir życia’. W namalowanym przezeń portrecie Kafki, Camus umieścił zarysy wspólne wszelkiej nieśmiertelnej myśli: znak fabryczny i zarazem ochronny wszystkich wielkich myślicieli, włączając jego samego…
Nie ośmielę się udawać, że udało mi się (lub że choćby na serio próbowałem) przestudiować owe tysiące wykładni do jakich dziedzictwo Camusa pobudziło jak dotąd jego wnikliwych badaczy czy uważnych lub nawet przypadkowych i pobieżnych czytelników. Nie posiadam przeto znajomości rzeczy w stopniu, jakiego wymagałoby podsumowanie (nie wspominając już o uczciwej ocenie) stanu debaty, dalekiej zresztą od zakończenia. Tym bardziej jeszcze brak mi kompetencji niezbędnych dla przewidywania kierunku dalszego tej debaty przebiegu. W uwagach jakimi chcę się tu podzielić ograniczam się więc do mojego Camusa: do mojego odczytania Camusa, i do brzmienia jego głosu gdy wysłuchuję go ponownie – głosu przedzierającego się dziś przez gwar i tumult płynnie-nowoczesnego bazaru pięćdziesiąt z górą lat po tym, jak dobiegł mnie po raz pierwszy z poza kamienia grobowego pod jaki myśl niepokorną za jej życia wtłaczano.

A to także znaczy: muszę się skupić w pierwszym rzędzie na autorze Le mythe de Sisyphe i L’Homme révolté, dwóch książek, które pomagały mi w latach młodzieńczych dojść do ładu z dziwactwami i idiotyzmami świata, jakiego miałem być składnikiem; świata, w którym wraz z mymi współczesnymi przebywam do dziś i który wraz z nimi odtwarzam na nowo dzień po dniu, w kształcie monotonnie tożsamym, a przecież z dnia na dzień odmienianym przez sposób mego i mych współczesnych w nim przebywania. Nie zdziwię się, jeśli inni pilni czytelnicy Camusa i poszukiwacze jego skierowanego do potomków przesłania uznają moje odczytanie, odmienne od ich własnego, za błędne, dziwaczne, a może i przewrotne. Goniąc niezmordowanie za prawdą ludzkiego losu, Camus baczył przecież na to, by nie zadać kłamu zawiłej a pokrętnej tego losu naturze; chciał, by jego piórem kreślony wizerunek ludzkiego bycia-w-świecie był równie otwarty na różnorodność wykładni i sądów, jak jest i zapewne na wieki pozostanie jego przedmiot – i był równie jak ów przedmiot oporny na przedwczesne zamykanie sprawy (gdy o nieprzenikalne misteria ludzkiej natury i ludzkiego potencjału do potomków, wszelkie ‘zamykanie sprawy’ nie może nie być, ze swej natury, przedwczesne!) Strzegł się też Camus wytrwale przed pokusą, by w imię logiki i przejrzystości oczyścić opis ludzkiego bycia z zagadkowości i wieloznaczności, które są jego nieusuwalnymi atrybutami – a pewnie i jego cechami definiującymi. O intelektualistach (idealnych…) powiada Camus, że są to ludzie „których umysł bacznie się śledzi i pilnuje”…

Kilka lat temu poproszono mnie w jednym z wywiadów bym „summarize my concerns in one paragraph” (w luźnym tłumaczeniu – bym streścił w jednym zdaniu to, co przyciąga moją uwagę i co mnie do żywego dojmuje). Nie potrafiłem znaleźć lepszego stenograficznego zapisu celów, jakim służy wysiłek socjologa (wysiłek rozwikłania zawiłych szlaków ludzkiego doświadczenia), niż Camusowe orzeczenie: „Istnieje piękno i istnieją upokorzeni. Jakichkolwiek trudności by ów zamiar nie nastręczał, pragnę nigdy nie sprzeniewierzyć się ani temu pierwszemu ani tym drugim”. Nie jeden radykalny, a pewny siebie spisywacz recept na ludzką szczęśliwość zgani chyba takie wyznanie wiary za przyzyw do sadowienia się okrakiem na barykadzie… Camus wykazał wszakże, moim zdaniem ponad wszelką wątpliwość, że opowiadanie się po jednej stronie owej barykady przeciwko lub z obojętnością dla losów strony drugiej, i zaniedbanie jednego z dwu sprzężonych zadań w imię lepszego ponoć wywiązania się z zadania drugiego, niechybnie kończyć się musi usunięciem obu naraz celów z zasięgu ludzkich możliwości. Jak sam twierdzi, umieścił się Camus „między niedolą a słońcem”. „Niedola”, jak wyjaśniał, „chroniła mnie przed uwierzeniem, że wszystko pod słońcem jest w porządku i ma się dobrze, zaś słońce pouczało mnie, że historia to jeszcze nie wszystko”. Camus przyznał się do bycia „pesymistą wobec ludzkiej historii, a optymistą wobec człowieka” – a to z tego tytułu, że człowiek „jest jedyną istotą jaka odmawia bycia taką, jaką jest”. Wolność ludzka, twierdził Camus, to „nic innego jak szansa lepszego bycia” – zaś „jedyny sposób na życie w nie-wolnym świecie to stać się tak absolutnie wolnym, że już sam fakt istnienia jest aktem buntu”.

Szkicowany przez Camusa wizerunek istoty ludzkiej, jej sytuacji i jej perspektyw, mieści się gdzieś między podobiznami Syzyfa i Prometeusza i ich biografii – i dąży uparcie i niezmordowanie, choć (a być może właśnie dlatego, że uparcie) ku ich zespoleniu i scaleniu w jedno. Prometeusz, bohater L’Homme révolté, wybiera życie-dla-innych, życie jako bunt przeciw ich niedoli, jako rozwiązanie owego „absurdu kondycji ludzkiej”, która popychała Syzyfa, ciemiężonego a przejętego swą własną niedolą, ku samobójstwu jako jedynej odpowiedzi na ów absurd i jedynej przed nim ucieczki (zgodnie z antycznym, ale wyraźnie przeznaczonym do ponadczasowego użytku, orzeczeniem Pliniusza Starszego, że „pośród nieszczęść naszego ziemskiego życia, samobójstwo jest najlepszym wśród Bożych dla człowieka darów”). W Camusowej konfrontacji Syzyfa z Prometeuszem, odmowy dokonuje się gwoli afirmacji: „Ja się buntuję”, konkluduje Camus, „a przeto my istniejemy”. To tak, jakgdyby ludzkość wymyśliła logikę, harmonię, ład i jednoznaczność i przyjęła je za swe ideały po to tylko, by popychały ludzi do tego, by swym byciem-w-świecie rzucali nieprzerwanie wyzwania im wszystkim tym ideałom naraz i każdemu z nich z osobna. Owych „my” – „nas” – nie potrafiłby wyczarować samotny Syzyf skazany na głaz, strome zbocze, and nieustępliwe a samounicestwiające się zadanie, jako na swych jedynych towarzyszy niedoli.

Ale nawet w ogołoconej z nadziei sytuacji Syzyfa, stojącego oko w oko z absurdem swej egzystencji, znajdzie się miejsce, choćby i szczupłe – ale tym nie mniej dostatecznie przestronne zmieściła się w nim stopa Prometeusza. Los Syzyfa jest tragiczny tylko dlatego, że Syzyf jest swego przeznaczenia świadom; że zdaje sobie sprawę z ostatecznej bezsensowności swego nieustającego wysiłku. Ale, jak Camus spieszy objaśnić, „jasnowidztwo będące przyczyną jego katuszy decyduje zarazem o jego triumfie. Nie ma takiego przeznaczenia którego nie dałoby się przezwyciężyć pogardą”. Odsuwając na bok mroczną świadomość i gotując się na nadejście Prometeusza, Syzyf, tragiczna postać niewolnika przedmiotów martwych, może się jeszcze przeobrazić w radosnego człowieka czynu. „Szczęście i bezsens”, napomina Camus, „są dziećmi tej samej ziemi. Nie da się ich rozłączyć.” I dodaje: Syzyfowi ów „wszechświat bezpański” nie jawi się „ani jako jałowy ani jako czczy. Każdy atom tego głazu, każda łuska depozytów tej pogrążonej w mroku góry, same z siebie i same przez się tworzą świat. Już mozołu wspinaczki starczy, by wypełnić ludzkie serce radością. Musimy sobie wyobrazić Syzyfa szczęśliwego” (kursywa moja – ZB). Syzyf jest pogodzony ze światem takim, jakim świat jest w istocie – ale ów akt akceptacji mości drogę rebelii: jeśli nawet nieuniknioną jej nie czyni, wielce uprawdopodabnia jej zajście.

Połączenie akceptacji z buntem, troski współbieżnej o piękno i o upokorzonych zarazem, ma bronić projektu Camusa na obu frontach naraz: przed rezygnacją brzemienną impulsem samobójczym, i arogancją brzemienną znieczuleniem na ludzkie koszta rebelii. Camus powiada nam, że bunt, rewolucja, walka o wolność i i podobne wyrazy troski o rozkwit piękna i uwiąd upokorzenia są nieodłącznymi atrybutami ludzkiej egzystencji, ale że konieczne jest uważne postrzeganie/przestrzeganie ich wzajemnie jedno drugiemu zakreślanych granic by owym pochwały godnym dążeniom/zamiarom nie pozwolić zemrzeć u progu tyranii… Nakaz jasny jak słońce – ale jego realizacja, mgłą gęstą jak wtedy tak i dziś okryta…

Czy rzeczywiście Albert Camus zmarł pięćdziesiąt lat temu?!

Opublikowano: poniedziałek 9 Listopad, 2009

[link widoczny dla zalogowanych]





2) O tym królu, Romku, co to zemrzeć musi, a o którym w związku z dziedzictwem Camusa napisałeś…


W Czterdziestu Czterech Listach z Płynnie-Nowoczesnego świata, jakie we włoskiej La Repubblica w ubiegłym roku drukowałem, a które po angielsku mają sie ponoć za parę miesięcy pod jedną okładką ukazać, znalazł się też list na zadziwiająco pokrewny temat… Pozwól, że przytoczę z niego parę fragmentów w spolszczonej wersji. Osnuty jest rzeczony list na opowiadaniu pióra Italo Calvino -innego, obok Camusa, artysty w sztuce wiwisekcji ścięgien, narzędzi oddechowych i naczyń krwionośnych organizmu popularnie „społeczeństwem” zwanego. Tytuł opowiadania (w moim nieco swawolnym tłumaczeniu): Plemię o oczach w niebo wlepionych.

Owe plemię z tytułu trudni się zbieraniem kokosów, ale jego prawdziwą namiętnością i obsesją jest wlepianie oczu w niebo. Owe niebo warte jest nieprzestannego się nań gapienia, bo roi się w nim od „nowych ciał niebieskich” typu samolotów, latających talerzy, rakiet, samosterujących pocisków. Gdy plemię jest w śledzeniu nieba pogrążone, plemienni szamani poczuwają się do obowiązku autorytatywnego objaśnienia plemiennym pobratymcom sensu tego, co na niebie dostrzegli. Powiadają zatem współplemieńcom, że to, co dzieje się w tej chwili na niebie, jest zapowiedzią rychłego kresu niewoli i nędzy, jakie trapiły plemię od stuleci. Wkrótce „jałowe stepy pokryją się prosem i kukurydzą”, tak że nie będzie już plemię skazane na ratowanie się przed głodem i wiązanie końca z końcem za pomocą zbierania kokosów. A więc (i tu następuje to, co najważniejsze!) „nie ma po co łamać sobie głowy wymyślając nowe sposoby ucieczki przed niedolą; zaufajcie Wielkiej Przepowiedni, stańcie murem przy jej mądrych a wiernych wykładowcach, i przestańcie domagać się czegoś więcej”…

Tu, na ziemi, w dolinie którą plemię upstrzyło swymi lepiankami z trawy i mułu, i z której wyruszało rankiem na zbieranie kokosów by wieczorem do niej powrócić, też coś się zmieniało. Za dawnych czasów zwykli byli co czas jakiś pojawiać się w dolinie kupcy, aby nabyć od jej mieszkańców przyniesione z ich wędrówek zbieraczych kokosy. Kupcy kantowali zbieraczy przy targowaniu się o cenę owoców, ale sprytnym tubylcom udawało się ich raz po raz przechytrzyć i odpłacić się w tejże walucie za ich szwindle. Teraz jednak wędrowni kupcy przestali dolinę odwiedzać. Za to coś całkiem nowego, Towarzystwo Przyjemniejszych Orzechów, zainaugurowało w dolinie swą stałą placówkę, w której delegaci firmy skupowali hurtowo i na pniu całość dorocznego zbioru. Z Korporacją nie ma co się targować się, Korporacji nie można oszukać, ceny skupu sę z góry ustalone; bierz, albo się wynoś. Jako że wynosić się nie ma dokąd, możesz tylko przystać na ich warunki albo machnąć ręką na szansę swego przeżycia do następnego roku i dotrwania do następnego kokosowego plonu. W jednym jednak punkcie agenci Korporacji Przyjemniejszych Orzechów są w pełnej zgodzie z plemiennymi szamanami (i na odwrót…) I jedni i drudzy rozprawiają o spadających gwiazdach i innych mknących po niebie pociskach – i o przyszłości, jaką owe mknienie zapowiada. Agenci firmy, podobnie szamanom, zapewniają, że bez wątpienia „od gwiezdnych ruchów zależy nasz los”.

Narrator tej opowieści dzieli los swego plemienia i stosuje się do jego obyczajów. Podobnie swym plemiennym pobratymcom, spędza wieczory na przyzbie lepianki, wlepiając oczy w niebo. Podobnie swym współplemieńcom, przysłuchuje się uważnie wyroczniom plemiennych szamanów i bierze do serca wszystko, co mają oni, w chórze z agentami Korporacji, do odśpiewania; ale też myśli i daje się swoim myślom ponosić (jak sam to gniewnie wyraża, „nie mogę tych myśli przepędzić z głowy”…) A oto myśl, jakiej pozbyć się szczególnie, żadną miarą, nie potrafi: „plemię, które polega całkowicie na ruchach ciał niebieskich bez względu na to, jaki los mu one przepowiadają, zawsze będzie sprzedawał swoje kokosy za taniochę”.

W innym szkicu, zatytułowanym Ścinanie Głów, Calvino stwierdza, że „telewizja” (przechodzi tu z miejsca do rzeczy, nie uciekając się do alegorii usianego gwiazdami nieboskłonu; telewizja semantycznych pośredników nie potrzebuje, sama będąc dla naszego płynnie nowoczesnego żywota najpotężniejszą z metafor) „wiele rzeczy zmieniła” – choć niekoniecznie są to te właśnie rzeczy, których przemianą nasza własna, nowa i poniekąd ulepszona, bo technicznie wysublimowana odmiana szamanów pyszni się prywatnie i pokryjomu jako swym własnym, podstępnym a nader sprytnym dokonaniem, chwaląc równocześnie publicznie telewizję za jej przeprowadzenie.

Wśród spraw, jakie telewizja zdaniem Calvina w rzeczy samej odmieniła, jest nasz sposób postrzegania swych przywódców („nasi przywódcy” o których w szkicu mowa, reprezentują znacznie liczniejsze grono postaci, o jakich istnieniu wiedzieliśmy niegdyś li tylko z dobiegających nas słuchów nigdy nie mając okazji po temu, by ich obejrzeć, nie wspominając już o tym by się im bacznie, bo z bliska, przyjrzeć: idoli, gwiazdorów, celebów najrozmaitszych gatunków i odcieni – wszystkich tych osobników, w których całodzienne i całonocne poczynania wlepiamy dziś co wieczór oczy w oczekiwaniu nie tyle wieszczby o naszym losie, co rozrywki, zabawy, a przy okazji może i garści pouczeń i wskazówek, które mogą się nam w poszukiwaniach fajnego życia przydać – a których telewizja traktuje na ten sam, co „naszych przywódców”, sposób). „Nasi przywódcy” kojarzyli się nam niegdyś z sylwetkami na szczytach trybun czy podiów, ledwo z dołu dostrzegalnymi, lub z „konwencjonalnymi wyrazami wyniosłości” ich portretowych podobizn. Obecnie natomiast, telewizji dzięki, „każdy śledzić może z bliska najdrobniejsze poruszenia ich rysów i wyrazów twarzy, podirytowane trzepotanie powiek w świetle reflektorów, nerwowe oblizywanie warg między jednym słowem a drugim”. Summa summarum: dotarłszy na tak bliską od nas odległość, przedostawszy się do naszych pokojów rodzinnych i sypialń, „nasi przywódcy” stali się okrutnie banalni, niczym się w tym względzie od nas nie różniąc; i śmiertelni jak reszta nas - przybywają wszak na czas jakiś po to tylko, by znów wybyć – pojawiają się, by napowrót zniknąć. Trzymają się kurczowo władzy, by ją napowrót z rąk za chwilę wypuścić. Jedyna ich nad nami, zwykłymi śmiertelnikami, przewaga w tym, że są skazani na zgon i pogrzeb publiczny, gdy naszym przeznaczeniem jest śmierć prywatna i prywatny pochówek: „Na ich pogrzeb wszyscy się z pewnością stawimy, jak jeden mąż”.

Na wpół żartem wprawdzie, ale i pół (a może i więcej) serio sugeruje Calvino, że to właśnie nasza świadomość tej nowej sytuacji objaśnia uwagę i zainteresowanie, jakim darzymy naszych polityków – w oczekiwaniu… Ale o tym, co z tego objaśnienia wynika, powiada słowami tak osobliwymi a pieczołowicie wyważonymi, że wymagają dosłownego i pełnego przytoczenia:

Demokracja może się dla nas zacząć tylko wtedy, gdy nabieramy pewności, że w oznaczonym dniu kamery telewizyjne przekażą na ekran przedśmiertne drgawki całej naszej klasy politycznej, do ostatniego męża, a zaraz potem, w epilogu tego samego programu (choć zapewne przestawimy się w tym momencie na inny kanał) inaugurację nowego zestawu twarzy które mają nami kierować (i trwać przy życiu) przez podobny okres.

Wszystkiemu temu, konkluduje Calvino, „przyglądają się miliony widzów z zaobsorbowaniem należnym posuwaniu się ciał niebieskich po ich regularnych, nieodmiennych orbitach”. Spektakl to, dodaje, „tym bardziej pogodny i uspokajający, im bardziej cudzoziemskim nam się zdaje.”

„Wlepianie oczu w niebo” jest, jak widać, obyczajem właściwym nader licznym plemionom, i to bynajmniej nie tylko tym z odległych czasów i przestrzeni. A i przyczyny przykuwania oczu do ruchów gwiezdnych przez tak liczne a różne wszak plemiona są do siebie nawzajem uderzająco podobne; równie zresztą jak ich następstwa. Tylko przyrządy służące tej działalności (lub, jeśli wolisz, bezczynności) starzeją się i ulegają z upływem czasu zmianie – równolegle do sukcesji plemion, najpilniej obserwowanych ciał niebieskich, i sensu przydawanego obserwacjom przez plemiennych szamanów. Ale nie do prawd przez te Calvinowe opowiadania przekazanych, które zdają się trwać wiecznie.

Opublikowano: niedziela 15 Listopad, 2009

[link widoczny dla zalogowanych]




3) Od dłuższego już czasu…

Od dłuższego już czasu, Lidio i Romku, drodzy przyjaciele, świerzbiło mnie by wątki nauki, chcenia i unikania, pragnienia i ukrywania, przez Was do pobudzonych Camusową rocznicą rozważań wprowadzone, podjąć i (jeśli mi się uda) odrobinę dalej jeszcze popchnąć. Ale, jak to zwykle bywa, nie było kiedy (jak to nieodżałowanej pamięci Mary Douglas kiedyś zauważyła, brak pieniędzy i czasu – w tej kolejności – to dwie wymówki najchętniej dziś przez tych, co spełnienia powinności zaniedbali, używane, bo też z największym zrozumieniem przez adresatów przyjmowane). Dopiero teraz zdołałem się zabrać do roboty.

Abraham Maslow, psycholog amerykański, zdefiniował naukę (w jej nowoczesnej postaci, jedynej do której dzisiejsi naukowcy zgłaszają akces i którą za swoją uznają) jako pomysłowe a wymyślne urządzenie, pozwalające ludziom nietwórczym uczestniczyć w twórczych przedsięwzięciach. A znów Gaston Bachelard, francuski filozof i historyk nauki, orzekł, że pierwszą książką iście naukową było dzieło, które zaczynało się od odwołania się do wypowiedzi innego naukowca, a nie do doświadczenia wspólnego ludziom wiedzy i ‘laikom’ czyli ludziom pospolitym – jak np. podskakiwanie pokrywki nad garnkiem kipiącej wody, czy wschód i zachód słońca. Między tymi dwoma twierdzeniami, jak uważam, może i winno się mieścić socjologiczne pojmowanie nauki. Wedle pierwszego twierdzenia, nauka (pojmowana tu nie jako zbiór orzeczeń, ale jako zestaw reguł ich dochodzenia) służy otwieraniu ludziom drzwi. Wedle drugiego, nauka służy ludziom którzy weszli już do wnętrza wiedzy do zatrzaskiwania drzwi za sobą i bronienia wstępu intruzom. By się odwołać do dwóch wymogów, którym wszelka definicja sprostać musi jeśli ma odpowiadać kryteriom logiki: współobecność i stop dwu wspomnianych wyżej funkcji jest, jak uważam, (zbyt często pomijanym bądź tuszowanym w jej opisach) differentia specifica nowożytnej nauki – gdy poszukiwanie prawdy jest jej (nieporównanie gorliwiej nagłaszanym) genus proximum. Nauka jest jednym z licznych wszak sposobów dociekania tego, jak się rzeczy zaiste mają; ale jest sposobem szczególnym – i jej specyfika polega na nader szczęśliwym połączeniu, by tak rzec, zasady demokracji („każdy człowiek może zostać naukowcem”) z zasadą elitaryzmu („tylko wypowiedzi niektórych ludzi można uznać za należące do nauki”).

Zacznijmy od pierwszej zasady. Wiedza o tym, jak się rzeczy zaiste mają, nie jest, jak każdy się zgodzi, łatwa do zdobycia – a już zadanie oddzielenia ziarna od plew, czyli wysupłania twierdzeń zasługujących na uwagę, rozwagę i szacunek z masy złudzeń, płodów poronnych fantazji, przesądów czy zabobonów, przekracza potencjał intelektualny większości z nas; rzec można, jest ponad siły przeciętnego człowieka. Bez młockarni, na której sprawność w wyłuskiwaniu ziaren i wybrakowywaniu plew możnaby się zdać, przeciętny człowiek się nie obejdzie.

Sytuacja podobna tu pod pewnym względem do następstw wyzwania moralnego, czyli wyzwania do przyjęcia odpowiedzialności za bliźniego tak trudnej do udźwignięcia bo bezwarunkowej i bezgranicznej, że mogą jej sprostać tylko nieliczni ludzie, o wyjątkowych walorach duchowych – wyposażeniu niedostępnym pospólstwu; jednostki, by tak rzec, święte, powołane do czynów niecodziennych, namaszczone do samopoświęceń do jakich człowiek przeciętny nie jest zdolny. Co zatem z całą resztą? Czy ma ona bez nadziei na ratunek tonąć w grzechu, gnębiona niepewnością i wiecznymi wyrzutami sumienia? Tak by stać się mogło, gdyby nie wynalazek etyki: kodeksu przepisów, nakazów i zakazów postępowania w każdej z mnóstwa sytuacji życiowych stawiających człowieka przed koniecznością wyboru. Kodeks etyczny przykrawa model ‘człowieka moralnego’ do ograniczonych wszak możliwości przeciętnej istoty ludzkiej. ‘Istotą moralną’ jest odtąd ten, kto do etycznych przepisów się stosuje, zaś ‘niemoralną’ ten, który je lekceważy czy łamie. Miast do talentów i cnót do których odwołuje się moralność, jakości z natury swej bezgranicznych, którymi człowiek może nie być obdarzony lub obdarzony w mizernym tylko stopniu – etyka odwołuje się do powinności wyuczenia się i przyswojenia sobie skończonej ilości reguł; powinności, której spełnienie jest w zasadzie możliwe dla każdego ‘normalnego’ człowieka, przy umiarkowanym tylko wysiłku i minimum dobrej woli.

Jak w przypadku popędu moralnego, tak i w przypadku ludzkiego dążenia do prawdy. Odpowiednikiem kodeksu etycznego jest w tym drugim przypadku metodologia postępowania badawczego, wnioskowania, dowodzenia twierdzeń. Jak kodeks etyczny, jest ona zbiorem przepisów: nakazów i zakazów, których wierne przestrzeganie wystarcza do zaliczenia dzieła do grona prac naukowych, a których opanowanie i stosowanie jest w mocy znacznej większości aspirantów do zajęć naukowych. W znakomitej większości przypadków, przy przyznawaniu stopni naukowych (a więc i prawa osiedlenia wewnątrz naukowych instytucji), uczone komisje rozważają nie tyle doniosłość wyników badawczych, co poprawność metody ich dochodzenia. Błahe lub banalne wyniki uzyskane w zgodzie z literą naukowej metodologii mają nieporównanie większe szanse pozytywnej oceny, niż twierdzenia odkrywcze i doniosłe, ale nie legitymujące się procedurą dociekania uznaną za kryterium naukowości twierdzeń.

Gdyby jej nie uzupełniono drugą (‘elitarną’) zasadą, ta pierwsza (‘demokratyczna’) zasada groziłaby wszakże całkowitym rozmyciem autorytetu nauki (skoro każdy, przy odrobinie Sitzfleischu, może się do niej dostać…) Przed podobnym ryzykiem postawiła się w swego zarania Reformacja, oddając Pismo Święte w ręce każdego członka kongregacji – z miejsca zatem zabierając się do przywracania klerowi, któremu odmówiła początkowo roli pośrednika między Bogiem a człowiekiem i autorytatywnego wykładnika bożych intencji, jego krytykowanej wprzódy przez się ‘uzurpatorskiej’ pozycji. Owa pierwsza zasada, innymi słowy, gdyby jej druga zasada w karby nie ujęła, groziłaby zrównaniem w prawach głosu wszystkich poszukiwaczy prawdy bez względu na to, jakimi ścieżkami ku swemu celowi podążają. A przy takim zrównaniu uprawnień, nader już bliskim postulatowi ‘komunikacji niezakłóconej’ Jürgena Habermasa (którego nie przypadkiem co niektórzy krytycy pomawiali, a niektórzy wielbiciele chwalili, za kryptoanarchistyczne ciągoty), na samym tylko powołaniu się na poszukiwanie prawdy nie można byłoby budować uprzywilejowanej pozycji społecznej skutecznie zabezpieczonej przed ‘atakami z zewnątrz’. Takie zrównanie uprawnień podważa (monoteistyczny w proweniencji) fundament idei prawdy: dezyderat jej jedyności, wśród bezliku fałszów. Na podobieństwo jedynego Boga wśród mrowia urojonych.

Jest jednak na szczęście druga zasada, realizowana przez przeciąganie i fortyfikowanie granicy między tymi, którzy mają prawo do wypowiadania się w imieniu naukowo żyrowanej prawdy, a całą resztą, pozbawioną prawa do zabierania w jej sprawie głosu. Jako że laicy nie są w stanie sprawdzić, czy twierdzenia oferowane do uwierzenia są produktem należytej badawczej procedury – do postulatu ‘zaufania proceduralnego’ („wystarczy wiedzieć, że do twierdzenia doszło się zgodną z przepisami drogą, by mu zaufać”) dodano dezyderat ‘zaufania instytucjonalnego’ („po każdym legitymującym się listami uwierzytelniającymi instytucji naukowej można i należy się spodziewać, że jego wypowiedzi są zaufania godne” – a w domyśle: „instytucja sprawdza postępowanie i pilnuje tego, by było ono zgodne z przepisami”). Innymi słowy – my, laicy, możemy być pewni, że osoby przemawiające z urzędów opatrzonych etykietą uznanych instytucji naukowych zabierają głos w imieniu prawdy naukowej i w jej tylko imieniu.

Dezyderat zaufania instytucjonalnego jest zaiste deską ratunku dla milionów hoi polloi zagubionych wśród zgiełku i kakofonii sprzecznych opinii przekrzykujących się nawzajem na bazarze idei – tych milionów pozbawionych środków po temu, by wyłowić nieliczne głosy sensowne z bezdennej otchłani bezsensu… Innymi słowy, dla milionów hoi polloi którzy nie mają dostępu do takich środków – albo dlatego, że progi ustawiono zbyt jak na ich nogi wysoko, albo też dlatego, że wstępu do pomieszczeń w jakim owe środki się przechowuje zagradzają wysokie koszta biletów, biura przepustek lub zbrojni strażnicy.

Wszytko to są potęgujące się z roku na rok długofalowe efekty wstąpienia na drogę, której początek Gaston Bachelard odkrył w wyprowadzeniu przedmiotów dociekań naukowych poza obszar codziennego i pospolitego doświadczenia. W odróżnieniu od garnków i czajników, przyrządy badawcze nowoczesnej nauki nie należą do wyposażenia przeciętnej domowej kuchni. Ba, zjawiska na jakie te przyrządy nauka nowoczesna kieruje zdarzają się wyłącznie w upstrzonych drogocennym sprzętem technicznym i pilnie strzeżonych laboratoriach, nigdy wszak przez hoi polloi nie odwiedzanych (lub odwiedzanych w rzadkich ‘dniach otwartych’, obliczonych na pogłębienie bałwochwalczego podziwu i pokornej uległości odwiedzających, a w sumie na unaocznienie bezsensu porywania się z (ich) motyką na (naukowe) słońce…) – albo zdarzają się w rejonach dostrzegalnych li tylko z wnętrza upstrzonych drogocennym sprzętem technicznym i pilnie strzeżonych obserwatoriów, dla przedostania się do których trzeba czegoś więcej (dużo więcej!), niż popędu poznawczego i ciekawości…

Odkrycia dokonywane z pomocą radioteleskopów, stacji kosmicznych czy rakiet międzyplanetarnych, cyklotronów, elektronicznych mikroskopów i tomografów wykraczają daleko poza zasięg rąk i wzroku laika – muszą więc być przyjmowane na wiarę. I istotnie przyjmujemy na wiarę to, o czym naukowe instytucje informują, bo wiemy, że są one w posiadaniu narzędzi które nieporównanie lepiej się do sprawdzania informacji nadają niż wszystko czym my sami dysponujemy i o czego pozyskaniu zamarzyć śmiemy – a zakładamy (w braku możliwości osobistego sprawdzenia), że rzetelnie i odpowiedzialnie się tymi narzędziami, pod rzetelnym i odpowiedzialnym nadzorem, posługują.

Na zakończenie tych paru nie bardzo oryginalnych spostrzeżeń wypada poświęcić nieco uwagi naszej własnej dziedzinie, którą sami chętnie określamy mianem ‘nauk o człowieku’, choć nie brak takich, co na użycie słowa ‘nauka’ w odniesieniu do naszych poczynań krzywią się, albo i pomstują. No i mają powody do protestów, bo wszak do owych dwóch zasad, które łącznie stanowią differentia specifica nowoczesnej nauki, nie tak znów się łatwo (a być może zgoła się nie da) na naszym podwórku dostosować. Z pierwszą zasadą od biedy dajemy sobie radę, wtłaczając w głowy pierwszoroczniaków że ‘socjologiczne’ to niekoniecznie to, co doniosłe dla człowieka, ale to, do czego się doszło skrupulatnie używając socjologicznych metod badawczych; a zaś ‘odkrywcze’ to nie tyle otwarcie nowych a rewelacyjnych horyzontów ludzkiego doświadczenia, co produkt użycia wspomnianych metod w miejscach i kategoriach ludzkich do tej pory pod tym względem dziewiczych. Ale za to z posłuszeństwem wobec drugiej zasady bieda już kompletna i czyste urwanie głowy…

A wspomniana bieda tudzież urwanie głowy stąd się biorą, że (jak o tym już Stańczyk wiedział) wiedzy o człowieku każdy człowiek jest znawcą, choćby nawet jeden znawca drugiego znachorem przezywał i o ignorancję czy szarlatanerię pomawiał. Krótko i węzłowato, „wyprowadzić przedmiot swych dociekań naukowych poza obszar codziennego i pospolitego doświadczenia” socjologowie, jakby się nie starali, nie potrafią. A gdyby mogli wyprowadzić i wyprowadzili, to rychło znaleźliby się bez przedmiotu (jak to się już im nie raz zdarzało, gdy się zbytnio w ezoteryczne tereny zapuszczali). A co więcej, jak owi platońscy mędrcy co się z jaskini wyrwali by się z bliska prawdzie przyjrzeć, nie mieliby nic po powrocie do jaskini jej mieszkańcom do powiedzenia… Albo jest socjologia niekończącym się dialogiem z ludzkim doświadczeniem, albo nie jest socjologią. Tertium non datur. Jakbyś szczelnie drzwi za sobą, socjologu, nie zatrzaskiwał, potężne pozostawisz szpary. I na szczęście.

Marnymi są laboratoriów i obserwatoriów namiastkami nasze, socjologów, wysiłki uszczelniania drzwi. Bodaj jedynym dostępnym socjologom sposobem na oddzielanie orzeczeń autorytatywnych od (nie)zdroworozsądkowych są fundacje i ich granty… Bez dostępu do fundacji i funduszów na zatrudnienie dziesiątków albo i setek ankieterów nieutytułowani hoi polloi nie mogą przebadać ponad tysięcznej, albo i parutysięcznej próby udziałowej albo w inny sposób ‘statystycznie reprezentacyjnej’, i w tym powód do dyskwalifikacji ich (domorosłych i zaściankowych) wyobrażeń na świat i na ludzi w nim pogrążonych. Argument to może i byłby ważki, gdyby się procedur na jakie się on powołuje uczciwie socjologowie trzymali. Ba, gdyby… Wystarczy wszak podłączyć się na chwilę do telewizyjnych wiadomości, by ujrzeć na ekranie kolejnego socjologa, dzielącego się z widzami banalnymi poglądami zaczerpniętymi z podobnie zdroworozsądkowych co poglądy słuchaczy źródeł (typu „sądzę, że”, „wyobrażam sobie, iż”, „zdaje mi się, że”) – a więc źródeł bynajmniej dla słuchaczy nie ezoterycznych.


Opublikowano: wtorek 17 Listopad, 2009

[link widoczny dla zalogowanych]


.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Administrator dnia Sob 20:24, 06 Lut 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
ZYGMUNT BAUMAN
Forum Arch Strona Główna -> O LITERATURZE i SZTUCE
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)  
Strona 1 z 1  

  
  
 Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu  


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001-2003 phpBB Group
Theme created by Vjacheslav Trushkin
Regulamin